Theo Marvee - Tonik do twarzy Caviariste PerLique

 Dawno, dawno temu w ShinyBox'ie znalazłam tonik do twarzy marki Theo Marvee z serii Caviariste PerLique. Swoje musiał odleżeć w szafie ale wreszcie doczekał się swojej kolejki i recenzji :) Wydaje mi się, że kosmetyki tej firmy dostępne są tylko w internecie np. na stronie belnatur.pl gdzie za pojemność 200 ml trzeba zapłacić 46 zł. Ale na pewno można go znaleźć w innych sklepach taniej.


 Opakowanie nie wyróżnia się niczym, zwykła przeźroczysta, plastikowa buteleczka zamykana "na klik" z niebieskimi napisami. Otwór nie jest zbyt duży więc spokojnie możemy wydobyć z niej właściwą ilość produktu. Gdy przechylamy opakowanie to tonik nie wycieka nam od razu na płatek kosmetyczny, dopiero po delikatnym jego ściśnięciu szybciej nam wypłynie. Widać od razu ile produktu już zużyliśmy, nie trzeba oceniać "na wagę" lub pod światło.


 Od producenta: 


 Konsystencja toniku jest dość nietypowa. Nie jest to wodnisty płyn tylko całkiem gęsty żel. W dodatku wygląda jakby ktoś do niego wsypał drobny brokat. Jednak spokojnie, mieniące się drobinki to macica perłowa i nie są wyczuwalne na skórze. Nie zostają też na niej więc nie będziemy wyglądać jak kula dyskotekowa po jego zastosowaniu. Dają raczej bardzo subtelny efekt rozświetlenia ale nie doszukacie się ich na sobie. Myślałam, że będzie zostawiał lepką lub tłustą warstwę na skórze ale na szczęście nie robi tego. Do tego jest bardzo wydajny, starczy na kilka miesięcy.


 Tonik stosuję rano zaraz po przebudzeniu oraz wieczorem po demakijażu płynem micelarnym. W obu przypadkach liczę na oczyszczenie mojej twarzy z zanieczyszczeń, sebum czy resztek makijażu. I z tym zadaniem jak najbardziej sobie radzi. Niewielką ilość produktu wyciskam na wacik, stempluję nim (wszędzie 1 raz) najpierw czoło, nos, brodę i policzki a następnie przystępuję do okrężnych ruchów. Po waciku widać, że poradził sobie z wszystkimi resztkami, których nie chcemy na swojej twarzy. Jeśli biorę kolejny wacik to jest już czysty. Skóra po jego zastosowaniu nie jest ściągnięta, dłuższe stosowanie nie powoduje jej przesuszenia. Wręcz przeciwnie, jeśli po umyciu twarzy czuję dyskomfort a zanim wyjdę z łazienki i nałożę krem trochę minie, sięgam wtedy po ten tonik i przynosi on ulgę. Może nie nawilża tak żeby pominąć krem ale tego od niego nie oczekiwałam. Nie zauważyłam, żeby zmniejszył moje pory, na nie chyba nic nie działa. Fajnie też, że polecany jest do płytko unaczynionej skóry i wrażliwej. Tonik charakteryzuje się też mocno wyczuwalnym zapachem, jest bardzo ładny, słodko-perfumeryjny. Mimo zawartego wysoko w składzie "parfum" nie wywołał żadnych podrażnień czy uczuleń. Nie spowodował również zapychania i wysypu niedoskonałości.


 Podsumowanie: Cieszę się, że ten produkt znalazł się w ShinyBox'ie ponieważ inaczej pewnie nigdy bym się nie dowiedziała o jego istnieniu. A nawet jeśli to raczej nie kupiłabym w ciemno toniku do twarzy za 46 zł. Jednak po przetestowaniu go stwierdzam, że to całkiem fajny produkt. Ma ciekawą konsystencję, żel z drobinkami macicy perłowej to zdecydowanie coś nowego. Sprawdza się w swojej roli, oczyszcza twarz i ją tonizuje nie szkodząc przy tym. Do tego ma bardzo ładny zapach i jest bardzo wydajny. Cena to dla mnie jego jedyna wada. Tym bardziej, że doszedłby jeszcze koszt wysyłki. Jednak skoro starczy na miesiące to nie jest to aż taki zły interes i na pewno rozważę ponowny zakup.

 Miałyście okazję go wypróbować? Spotkałyście się już gdzieś z marką Theo Marvee?

Yankee Candle - Vanilla Bourbon oraz Gingerbread Maple

 Jak pewnie wiecie mam ogromną kolekcję wosków/samplerów/świec zapachowych. I to nie tylko Yankee Candle, choć na pewno ta marka dominuje nad resztą. Nie nadążam z opisywaniem ich tutaj :) Zastanawiałam się jakie zapachy przedstawić Wam dzisiaj i wybór padł na dwa woski z jesiennej kolekcji Sweet Treats: Vanilla Bourbon oraz Gingerbread Maple. Cena wosków YC na Goodies.pl to 8 zł. Znajdziecie tam też markę Kringle Candle oraz kosmetyki.


 Vanilla Bourbon

 Wosk z aromatycznej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic o zapachu tajemniczej, słodkiej mieszanki z odrobiną mocnego bourbona i grubą warstwą kremu posypanego wanilią. (opis ze strony goodies.pl)


 Bourbon kojarzy mi się z mocnym i śmierdzącym alkoholem chociaż nigdy go nie piłam. Bałam się więc, że tarta Vanilla Bourbon nie będzie miła dla nosa. Po roztopieniu w kominku wyszedł dość nietypowy zapach. Tytułowa wanilia nie jest nutą dominującą, czuć tutaj jakby dodatek czekolady i kremowej śmietanki z alkoholową nutą. Na szczęście nie jest to śmierdzący alkohol ale czasami mam aż wrażenie, że "gryzie" w gardło. Tak mógłby pachnieć przedstawiony na obrazku smakołyk jeśli wlali w niego sporo alkoholu :)


 Zapach jest bardzo intensywny i dość ciężki. W zbyt dużej ilości męczy, jest zbyt słodko i zbyt mocno. Utrzymuje się jeszcze po wypaleniu tealighta (albo raczej dwóch). Radzę więc z nim uważać bo nie każdemu musi przypaść do gustu.

 Gingerbread Maple


 Wosk z aromatycznej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic o zapachu ciastka piernikowego z kremem klonowym. (opis ze strony goodies.pl)


 Nadal nie wiem jak pachnie i smakuje syrop klonowy, nigdy nie było okazji żeby spróbować. Jednak doszukuję się pewnego podobieństwa w zapachach, które mają zawierać jego aromat. I na tej podstawie stwierdzam, że prawdopodobnie jest tu wyczuwalny :) Dla mnie to nie jest zapach pierniczków, są to raczej ciasteczka imbirowe. Jest słodko z lekką nutą przypraw: imbir i cynamon. No i wspomnianego syropu klonowego. Wydaje mi się, że również czuję delikatnie orzechowe nuty.


 Tak samo jak poprzednik jest bardzo mocny i ciężki. Również trzeba z nim uważać i zachować umiar żeby nie przytłoczył nas. Szczególnie jeśli macie małe pomieszczenia. Też pachnie przez dwa tealighty, z trzecim już nie próbowałam :)

 Podsumowanie: Oba zapachy zdecydowanie należą do słodkim aromatów, w końcu to seria Sweet Treats. I oba są dość specyficzne więc nie każdemu się spodobają. Moi domownicy nie przepadają za nimi i marudzą jak je odpalam. Ich intensywność może męczyć więc jeśli będziecie chcieli je wypróbować to radziłabym zacząć od małego kawałka. 

 Poznaliście już te zapachy? Spodobały się Wam?

Delia - Masełko do ust Soczyste Mango

 Moje usta są bardzo wymagające i łatwo o ich wysuszenie. Dlatego w użyciu mam zazwyczaj kilka produktów do ich pielęgnacji. Trafiają się lepsze i gorsze. A do jakiej kategorii należy masełko do ust marki Delia? Zaraz się przekonacie. W sprzedaży są trzy wersje: miód, jagoda i mango, ja postawiłam na Soczyste Mango :) Jeśli będziecie ich szukać w Rossmannie to jest na półce z podróżnymi wersjami mini, ma tylko 2,5 g i kosztuje ok. 6 zł.


 Masełko zapakowane jest w kartonik z opisem producenta oraz składem. Opakowanie jest niewielkie, plastikowe, zamykane "na klik" (jak np. cienie do powiek). Jest płaskie i lekkie, zmieści się nawet do malutkiej torebki czy kieszeni.


 Od producenta:


 Nazwa tej wersji dobrze oddaje jej zapach. Pachnie bardzo słodkim, soczystym mango. Lubię owocowe zapachy więc przypadł mi do gustu. Nie tylko czuć go w opakowaniu ale również utrzymuje się po nałożeniu na usta. W smaku również jest słodki więc łatwo o jego "zjedzenie" :)


 Ma zbitą konsystencję, dość twardą ale pod wpływem ciepła palców i ust robi się bardziej miękka, "masełkowata" i łatwo można je nałożyć na usta. Dla mnie najłatwiejsza i najbardziej higieniczna była aplikacja prosto z opakowania. Dopiero przy końcówce gdy produkt został na samych brzegach zaczęłam używać palców. Mimo pomarańczowego zabarwienia nie daje koloru na ustach, tylko je lekko nabłyszcza.
 Po zakupie użyłam je od razu kilka razy ale potem zapomniałam o nim na jakiś czas i leżało nieużywane. Po powrocie do niego niestety zauważyłam, że na jego powierzchni zrobiły się jakieś grudki. Na zdjęciu jak się przyjrzycie zobaczycie 3 pierwsze, później trochę ich przybyło. Raczej kiepsko się rozsmarowują więc musiałam je zdejmować z ust. Ciekawi mnie w sumie jaki składnik tak się zachowuje.


 Jeśli chodzi o działanie to określiłabym je jako średnie. Przynosi ulgę suchym ustom, natłuszcza i lekko nawilża ale raczej krótkotrwale. Nie utrzymuje się na nich zbyt długo, trzeba ponawiać aplikację co jakiś czas. Jeśli dodamy do tego małą pojemność to staje się ono niezbyt wydajne. Jeśli moje usta są w kiepskim stanie to jest dla nich za słabe. Jak mają lepsze dni to radzi sobie lepiej, może nawet chroni przed wysuszeniem.


 Podsumowanie: Nie żałuję zakupu tego masełka, na pewno nie należy do złych produktów. Zaliczyłabym go do średniaków. Nie jest idealne ale nałożone na usta natłuszcza i lekko nawilża. Dodatkowo ma fajny zapach i niewielkie rozmiary co czasami się przydaje. Za największą wadę uważam pojawianie się tych grudek, nie spowodowały na szczęście negatywnych skutków.

Miałyście te masełka do ust? Byłyście zadowolone? Czy w ogóle Was nie zainteresowały?

Le Petit Marseillais - Żele pod prysznic Malina i Piwonia oraz Biała Brzoskwinia i Nektarynka

 O żelach pod prysznic dawno nie pisałam. Głównie dlatego, że nie nadążam a poza tym nie mam dużych wymagań w tej kategorii. Jednak zapachy marki Le Petit Marseillais Malina i Piwonia oraz Biała Brzoskwinia i Nektarynka tak mi się spodobały, że kilka słów o nich napiszę :)


 Opakowania są całkiem wygodne w użyciu, prostokątne z zamykaniem "na klik". Jednak dla mnie mogłyby mieć troszkę mniejszy otwór ale z tym też daję radę :) Mają delikatne grafiki nawiązujące do zapachów. Wybieram pojemności 250 ml ponieważ te większe opakowania wydają mi się mniej poręczne. Kupuję je zazwyczaj na promocji ale cena regularna to 8.99 zł.


 Od producenta: 


 Zapachy żeli pod prysznic to coś na co zwracam dużą uwagę, muszą ładnie pachnieć. I obie wersje ten wymóg spełniają. "Malina i Piwonia" pachnie właśnie owocowo-kwiatowo, dość delikatnie, nie zapełnia całej łazienki swoim aromatem. Dla mnie nie ma dominującej nuty, czuję i malinki i kwiatki, nie jest zbyt słodko. "Biała Brzoskwinia i Nektarynka" jest zapachem typowo owocowym, soczystym i świeżym. Jest bardziej intensywny i po zakończonym prysznicu nadal go trochę czuć. Oba nie mają w sobie chemicznych nut, są bardzo ładne.

Na zdjęciu kremowy (Malina i Piwonia) bardziej spłynął bo był szybciej nałożony na dłoń :)

 Konsystencja żeli tej marki różni się w zależności od zapachu. Niektóre mają rzadką, żelową konsystencję (Biała Brzoskwinia i Nektarynka) natomiast inne troszeczkę gęstszą i kremową (Malina i Piwonia). W obu przypadkach trzeba trochę uważać, żeby nie spłynęły nam z ręki za szybko albo nie wylało nam się go za dużo z opakowania.
 Oba żele bardzo dobrze się pienią, nie potrzeba ich dużo na jedno mycie. Dzięki temu mimo ich konsystencji wydajność nie jest wcale taka zła. Dobrze myją i odświeżają a przy tym nie wysuszają skóry. Oczywiście właściwości nawilżających nie zaobserwowałam ale wcale na to nie liczyłam.


 Podsumowując: Żele LPM lubię ze względu na zapachy, wypróbowałam trzy (wcześniej Kwiat Pomarańczy) i każdy mi się spodobał. Do tego dobrze się pienią i nie wysuszają skóry czyli spełniają wszystkie moje wymagania. Do tego cena nie jest zbyt wysoka, szczególnie na promocji. 

 Znacie, lubicie? Jaki zapach jest według Was najładniejszy?

SheFoot - Kremy do stóp: odżywczy oraz rozgrzewający

 Kremy do stóp to coś o czym często zdarza mi się zapomnieć albo zwyczajnie nie chce mi się ich stosować. Dlatego ich recenzowanie mija się z celem, jak mają zadziałać jak się raz w miesiącu o nich człowiekowi przypomni :) Postanowiłam się jednak poprawić, z zapasów wyciągnęłam kremy marki SheFoot i starłam się je regularnie używać co 2 dni. Na pierwszy ogień poszedł krem odżywczy do paznokci i suchej skóry stóp. Natomiast przy pierwszych mrozach sięgnęłam po zimową pielęgnację czyli rozgrzewający krem do stóp.


 Kremy zapakowane są w kartoniki z opisem produktu, składem i sposobem użycia. Opakowania obu kremów są bardzo podobne, biało-fioletowe tubki zamykane "na klik". Otwór jest odpowiedniej wielkości, nie ma problemy z wyciśnięciem potrzebnej ilości. Ich pojemność to 75 ml i kosztują ok. 20 zł co wg mnie nie jest wcale mało jak na kremy do stóp. 


 Od producenta:

wersja odżywcza
wersja odżywcza
wersja rozgrzewająca
wersja rozgrzewająca

 Jeśli chodzi o zapach to krem odżywczy pachnie kremowo, lekko słodko, trochę podobnie do balsamu Organique w wersji Milk. Wersja rozgrzewająca pachnie bardziej "ciepło", ma w sobie delikatne nuty cynamonu. Oba mi się podobają chociaż są zupełnie inne.
 Konsystencja kremów jest podobna, są dość gęste ale lekkie. Odżywczego mam resztki więc trudno mi było wycisnąć coś z tubki do zdjęcia. Różnią się kolorem, odżywczy jest biały a rozgrzewający lekko kremowy. Nie ma problemu z ich rozprowadzeniem na skórze i z wchłanianiem, wystarczy chwilę odczekać. Zostawiają na stopach lekko tłustą warstwę, nie przeszkadzało mi to jednak bo zaraz po wpasowaniu ich w stopy zazwyczaj ubieram skarpetki. 

po lewej odżywczy, po prawej rozgrzewający

 Działanie: 
 Krem odżywczy myślałam, że pomoże uporać mi się z suchą skórą stóp i lekko szorstkimi piętami. Nakładałam go sporą warstwą na noc, zazwyczaj co drugi dzień. Niestety nie poradził sobie z obietnicami producenta. Mimo zużycia prawie całej tubki stopy nadal nie są odżywione i gładkie tak jakbym sobie tego życzyła. Co więcej, nie czuję nawet żeby były specjalnie nawilżone. Rożnicę jest tylko zaraz po posmarowaniu stóp, rano nie ma już śladu po uczucia nawilżenia. Z paznokciami nie miałam problemów więc nie wiem czy jakoś je wzmocnił. Tyle składników, które powinny pomóc a jednak większych efektów nie było.

Krem odżywczy

 Krem rozgrzewający miał mi pomóc z zimnymi stopami. Nawet latem mam z tym problem więc jak zaczęły się mrozy uznałam za dobry pomysł sięgnąć po niego. Pod względem nawilżenia i regeneracji stóp sprawdzał się podobnie jak poprzednik, efekt był tylko zaraz po użyciu. Choć może jeszcze wykaże się bo zostało mi jeszcze ok. pół tubki. Na ten moment jednak zauważam pomiędzy nimi tylko jedną różnicę w działaniu - rozgrzewanie. Podczas pierwszego użycia wycisnęłam go sporo z tubki, w końcu gruba warstwa na noc się stopom należy. Wmasowałam, założyłam skarpetki i do łóżka obejrzeć jakiś serial. Po kilku minutach zaczynam czuć rozgrzewające ciepło, fajnie. Po kolejnych jest mi gorąco w stopy, ściągam skarpetki. Po chwili idę boso pochodzić po zimnych kafelkach i rozważam wyjście na śnieg :) Także krem działa bardzo mocno w tej kwestii. Przy kolejnych użyciach stosowałam go mieszając go z kremem odżywczym lub w znacznie mniejszej ilości. Dało się wtedy wytrzymać i nie piekło aż tak bardzo. Trzeba pamiętać też żeby umyć po jego użyciu ręce bo jak dotkniemy oka to mogłoby być bardzo nieprzyjemnie.

Krem rozgrzewający

 Podsumowanie: Albo moje stopy są w takim złym stanie (choć nie wydaje mi się) albo te kremy nie są zbyt skuteczne. Jeśli chodzi o nawilżenie to oba kremy radzą sobie bardzo przeciętnie. Nie pomogły też wygładzić stóp i zmiękczyć pięt. Wersja rozgrzewająca spełnia swoją funkcję bardzo dobrze, na pewno nie będzie Wam po nim zimno w stopy :) Jednak jak na nie najgorszy skład spodziewałam się po nich więcej. Tym bardziej, że czytałam prawie same pozytywne recenzje o nich, no poza jedną więc nie jestem sama :)

 Używałyście kremów do stóp tej marki? Sprawdziły się u Was?

Kulturalny Styczeń :)

 Dzisiaj byłam pierwszy dzień w pracy po ponad 2 miesiącach przerwy. Na moje szczęście co chwilę coś się psuło dzięki czemu powrót nie wykończył mnie od razu ale i tak bolą mnie nogi i kręgosłup. 12 h to jednak za dużo. Oby kolejne dni też przebiegały w miarę łagodnie. Jutro znowu pobudka o 4 rano więc dziś tylko szybkie Podsumowanie Kulturalne Stycznia.

 Z książkami poszło mi odrobinkę lepiej niż w grudniu bo zamiast jednej ksiązki są dwie. Szału nadal nie ma ale lepsze to niż nic.

 Massimo Carlotto - Krwawy Blues

 Nawiązujący do biografii autora kryminał włoskiego pisarza, oskarżonego o zabicie studentki i po kilku latach ułaskawionego.
 Bohaterem powieści jest Marco Buratti - były więzień, a obecnie detektyw bez licencji. Na prośbę adwokat Barbary Foscarini ma odszukać jej klienta, Alberta Magagnina, który zniknął w trakcie przepustki. Magagnin został oskarżony o brutalny mord na zamożnej kobiecie i skazany na 18 lat więzienia. Buratti podejmuje zlecenie i podążając tropem poszukiwanego, znajduje kolejne zmasakrowane zwłoki. Gdy okazuje się, że zamordowana kobieta była członkiem ławy przysięgłych w procesie Magagnina, motyw wydaje się aż nadto oczywisty. Buratti dostrzega jednak w protokole z miejsca zbrodni pewien detal, który świadczy o tym, że oskarżonego ktoś próbuje wrobić. Z pomocą dawnego kompana z celi kontynuuje śledztwo i tak wkracza w niebezpieczny świat sadomasochistycznych zabaw elit, korupcji, nadużyć, prostytucji, wymuszeń, morderstw na zlecenie...

 To chyba moje pierwsze spotkanie z włoskim kryminałem. Książkę znalazłam w ChillBox'ie. Okazała się całkiem fajna, nie męczyłam się z nią chociaż nie wciągnęła mnie aż tak jak np. dzieła Cobena. Jednak wolę szukanie mordercy i dowiadywanie się o nim na ostatnich stronach książki :)


 Blake Crouch - Wayward Pines. Krzyk

 Zaledwie trzy tygodnie minęły, odkąd agent specjalny Ethan Burke przybył do Wayward Pines. To wystarczyło, żeby pojął, co się dzieje w miasteczku. Mieszkańcom mówi się, kogo mają poślubić, gdzie zamieszkać i gdzie pracować, i wpaja im, że założyciel Wayward Pines jest bogiem. Nikomu nie wolno wyjechać, a zadawanie pytań kończy się tragicznie. Strach sprawia, że wszyscy mieszkańcy znajdują się pod kontrolą szaleńca i jego wyznawców...
„Krzyk” zamyka porażającą trylogię Blake’a Croucha – ale czy kończy grę pozorów?

 Udało mi się dorwać wreszcie ostatnią część trylogii o Wayward Pines. Czytało się równie szybko jak poprzednie części. Jednak zakończenie pozostawia niedosyt, nie wiadomo tak dokładnie jak się skończy historia mieszkańców. Mimo to podobała mi się ta seria, coś innego.


 Z filmami natomiast znowu kiepsko, jakoś siedzieć przez 1,5 h lub dłużej mi ostatnimi czasy ciężko. Szybciej znajduję czas na seriale.

 Wielkie Wesele (The Big Wedding) (2013)

 Elle (Diane Keaton) i Don (Robert De Niro) Griffinowie nienawidzą się najbardziej na świecie. Gdyby mogli – rozszarpali by się na strzępy! Teraz jednak będą musieli udawać najszczęśliwszą rodzinę pod słońcem. Na ślubie ich adoptowanego syna ma pojawić się głęboko wierząca Madonna Soto – biologiczna matka pana młodego. Jak uniknąć katastrofy? Nic prostszego – wystarczy nie zachowywać się jak zwykle, nie być sobą i zdobyć się na najbardziej fałszywe uśmiechy świata! Czy to będzie łatwe? Oczywiście, że nie! Ale może chociaż na zdjęciu uda się ładnie wyjść z rodziną. (opis ze strony filmweb.pl)

 Lekka komedia jakich wiele jednak przyjemnie się oglądało. Choć muszę przyznać, że po takiej obsadzie spodziewałam się troszkę więcej. Można się uśmiechnąć pod nosem ale śmiać się na głos nie miałam ochoty.


  Jeśli chodzi o muzykę to niewątpliwym ulubieńcem stycznia był utwór Imany - Don't Be So Shy (Filatov & Karas Remix). Swoja drogą to nawet nie wiem czy jest jakaś inna wersja tej piosenki.


 Kolejnym, który chętnie puszczałam to Naughty Boy ft. Sam Smith - La La La


 A na koniec zaproponuje Wam piosenkę Sigma & Rita Ora - Coming Home. Niestety przez bloggera nie mogę wyszukać oficjalnego teledysku, nie wiem czemu.


 A jak Wasz "kulturalny" początek miesiąca? Lepiej niż u mnie?