Goose Creek - Kiss In The Sand

 Jakiś czas temu na fanpage'u Goose Creek Candle Polska udało mi się wygrać wybrany przeze mnie wosk zapachowy tej marki. Mój wybór padł na Kiss In The Sand. Zachęcał mnie zarówno nazwą, obrazkiem jak i oczywiście nutami zapachowymi. Cena takiego wosku to 22 zł ale jego waga jest dużo większa od tych z YC bo to aż 59 g. Marka ta została wprowadzona przez jeden z moich ulubionych sklepów internetowych - Pachnącą Wannę. Specjalnie wspominam o tej nowej marce i sklepie teraz ponieważ do końca miesiąca możecie zrobić zakupy z atrakcyjnym rabatem. Kod: SUMEND obniży Wam koszty o tyle procent ile dni sierpnia już minęło czyli np. dziś, 28 sierpnia otrzymacie 28 % zniżki, jutro 29 % i tak dalej.


 Woski marki Goose Creek zapakowane są w plastikowe pudełeczka dzięki czemu ich przechowywanie jest ułatwione, nie potrzebujemy woreczków strunowych. Są one "podzielone" są na 6 kawałków. Jednak ja do kominka wkładałam połowę takiej "trójkątnej kosteczki" i moc była bardzo dobra nawet podczas drugiego palenia. Spokojnie więc mogę go podzielić na 12 części więc starczy na dłużej. Charakteryzują się duuużą ilością olejków zapachowych więc w małych pokojach jak moje powalają wręcz mocą :)


 Muszę też zaznaczyć, że są to woski sojowe dlatego różnią się konsystencją od innych produktów tego typu, które do tej pory testowałam. Są bardzo miękkie i takie jakby tłuste, zaczynają się lekko topić już w naszych dłoniach dlatego polecam odkroić kawałek nożem :) W związku z tą inną konsystencją po ostudzeniu wosku nie da się podważyć nożem żeby "wyskoczył" z kominka. Trzeba się z nim trochę pobawić lub wytrzeć ręcznikiem papierowym póki jest jeszcze płynny.


 Nuty głowy: czarne jagody, kwiat powojnika
 Nuty serca: fiołki
 Baza: wanilia, drewno sandałowe, piżmo

 "Na rozgrzanym piasku, gdy włosy rozwiewa nadmorska bryza a stopy chłodzi morska woda - rozkoszuj się delikatnymi pocałunkami. Ten zapach to zmysłowa kompozycja złożona z jagód, powojnika i fiołków otulonych wanilią, piżmem i drewnem sandałowym." (opis ze strony pachnacawanna.pl)


 Jak widzicie nuty zapachowe wosków GC przypominają bardziej perfumy niż zwykłe świeczki. Zazwyczaj nie są to proste, jednoskładnikowe zapachy tylko bardziej skomplikowane i rozwijające się aromaty.


 Kiss In The Sand jest zapachem owocowo-słodkim przełamanym nutami drewna sandałowego i piżma. Jagody są dl mnie dominującą nutą i trochę szkoda, że mój nos nie wyczuwa bardziej fiołka, jest gdzieś w tle. Całe połączenie jest bardzo fajnie zrównoważone, nie jest przesłodzone i mdłe. Jednak jeśli włożyłabym całą kosteczkę do kominka to chyba by mnie powalił mocą bo jest bardzo intensywny. Naprawdę olejków w nim nie pożałowali, w moim małym pokoju pewnie 1/3 kosteczki dawałaby również bardzo dobrze radę :)
 Zapach bardzo mi się podoba a na potwierdzenie powiem Wam, że w tym tygodniu zakupiłam już świecę bo akurat jest w Pachnącej Wannie w promocyjnej cenie :) W cenie regularnej kosztują one 95 zł, ważą 623 g i palą się ok. 150 h. Jak widzicie na zdjęciu mają one dwa knoty dzięki czemu ładnie się rozpalają do ścianek i szybko zapełniają pomieszczenie zapachem.


 Podsumowując: Jako uzależniona od świeczek i wosków muszę przyznać, że Goose Creek to kolejna marka dla której straciłam głowę. Duży wybór zapachów o bardziej skomplikowanych nutach zapachowych, ładna grafika i zachęcające nazwy sprawiają, że ciężko mi się oprzeć promocjom i nie kupić ich kolejnej propozycji :) Więc mimo, że w tym tygodniu już zakupy świecowe były to nie dam sobie ręki uciąć, że do 31 sierpnia już więcej nic nie kupię :)

 Mieliście okazję już poznać jakieś zapachy tej marki? Może jakiś szczególnie Was oczarował? Bo mnie jak najbardziej i będę musiała je stopniowo tutaj przedstawiać :) Skusicie się na zakupy w Pachnącej Wannie? :)

Rimmel - Błyszczyk Oh My Gloss! Ooh La La

 Ostatnio moje usta polubiły się na nowo z błyszczykami do ust. Zdecydowanie częściej sięgam po nie niż po pomadki ponieważ prezentują się na nich lepiej gdy moje usta nie są w najlepszej kondycji. Dzisiaj pokażę Wam błyszczyk Oh My Gloss! marki Rimmel. Mój wybór padł na odcień 500 Ooh La La, czyli czerwony bez drobinek. Do wyboru jest wiele innych, z drobinkami jak i bez. Kupiłam go podczas promocji w Rossmannie (-49%), w cenie regularnej kosztuje ok. 20 zł. Pojemność to 6,5 ml.


 Opakowanie błyszczyka jest troszkę "zakręcone", "trójkątne" w którym ścianki nie idą prosto tylko ukośnie :) Pewnie nic nie zrozumieliście ale to akurat mało ważny fakt, po prostu jest inne niż zwykle w takich produktach :) Aplikator to podobnie jak w większości gąbeczka tylko, że nie jest ścięta jednostronnie jak w większości tylko zwęża się z dwóch stron, na czubku więc przypomina trochę łopatkę :) Dobrze mi się nim nakłada produkt na usta, nie mam większego problemu z nałożeniem go tylko na nie a nie dodatkowo wszędzie dookoła ale lepiej to robić z lusterkiem :)

 
Wybaczcie inne tło ale wstawiając zdjęcia zauważyłam, że nie mam wyraźnego ujęcia aplikatora z boku
i trzeba było zrobić na szybko :)

 Od producenta:

 OH MY GLOSS! – nowy błyszczyk by Rita Ora, dzięki któremu usta zachwycają blaskiem i nasyconym kolorem!
 Formuła z olejkiem arganowym i witaminą E nadaje ustom miękkość i pielęgnuje je, technologia Glass Lock zapewnia im blask. Lekka konsystencja łatwo się rozprowadza i nie skleja ust. Trwały kolor pozostanie na ustach aż do 6 godzin, a Ty zostaniesz gwiazdą każdej imprezy! (opis ze strony Rimmel)


 Jeśli chodzi o zapach to jakiś jest ale bliżej nie określony. Nie pachnie niczym konkretnym, przyjemnym ale nie jest mocno wyczuwalny więc nie mam z tym problemu. Na ustach w ogóle już go nie czuć.  


 Kolor, który ja wybrałam jest bardzo w moim guście. Ooh La La to piękny czerwony kolor bez żadnych drobinek i aż żałuję, że to tylko błyszczyk i nie daje takiego odcienia na ustach :) Barwi on usta delikatnie, nie daje on krycia tylko taką transparentną czerwień. Usta wyglądają ładniej, jak taka ulepszona wersja :) Są bardzo mocno błyszczące, taka lustrzana tafla delikatnego koloru. W zależności ile go nałożymy możemy mieć subtelniejszy efekt lub trochę mocniejszy. Kiedy już zaczyna znikać z ust pozostawia po sobie to bardzo delikatne zabarwienie na ustach.


 Jeśli chodzi o obiecywana 6 godzinną trwałość to niestety nie ma tak dobrze. Ale 2-3 godziny czuć go na ustach bez jedzenie i picia (ewentualnie wodę przetrwa :) ). Oczywiście z czasem traci blask i usta wyglądają bardziej naturalnie ale nadal tam jest :) Nie klei się bardzo mocno jak to niektóre błyszczyki potrafią ale nie będę Was oszukiwać, jest trochę lepki. Ale na wietrze włosy nie rozmazują mi go po całej twarzy więc nie jest źle wg mnie :) Dodatkowo nie rozlewa się poza kontur ust, nie trzeba więc go non stop kontrolować.


 Za duży plus uważam to, że nie wysusza ust i nawet jak nie są w idealnej kondycji to dobrze na nich wygląda. No chyba, że na prawdę straszą mnóstwem suchych skórek, rankami i innymi takimi ale wtedy nic na nich dobrze by nie wyglądało :) Chociaż nie przesadzałabym z tym stwierdzeniem producenta, że je pielęgnuje. 


 Podsumowując: Jeśli lubicie mocno błyszczące usta to jest to produkt dla Was. Mi bardzo przypadł do gustu efekt jaki daje i noszę go w torebce i stosuję prawie codziennie jak gdzieś wychodzę :) W dodatku kolorów jest sporo więc każda powinna jakiś dla siebie znaleźć. Nie szkodzi moim ustom co jest dla mnie bardzo ważne bo mam z nimi często problem. Gdyby nie to, że mam sporo produktów do ust to pewnie zaopatrzyłabym się też w inne kolory.

 Lubicie błyszczyki do ust? Miałyście jakiś z tej serii?

Letni niezbędnik czyli produkty z SPF

 Lato ostatnio było w pełni, takich upałów nie sposób było przetrwać na słońcu bez produktów z filtrem przeciwsłonecznym SPF. U mnie w tym roku kilka takich produktów się pojawiło ale niestety nie wszystkie się sprawdziły o czym za chwilę.


 Zacznę od niezbędnika z wysokim filtrem, który zakupiłam przed moim tygodniowym urlopem w Grecji. Niestety nie zdążyłam zamówić z internetu kremu do twarzy Vichy z SPF50 a stacjonarnie nie mogłam go znaleźć. Dlatego też kupiłam to co było dostępne czyli krem marki Dermedic Sunbrella 50+ dla skóry tłustej i mieszanej.


 Pod względem ochrony twarzy sprawdza się bardzo dobrze, nie raz wylegiwałam się na słońcu a twarz nadal blada :) Zero poparzeń słonecznych nawet jak nie miałam czasu go ponownie aplikować. Ma gęstą konsystencję ale nawet hojnie nałożony i dobrze rozsmarowany nie zostawiał białej warstwy. Twarz jednak się świeciła ale jakoś na plaży mi to całkowicie nie przeszkadzało. Nie wiem jednak jak z tym "regulowaniem równowagi wodno-tłuszczowej skóry" ponieważ używam go nieregularnie, zresztą nie liczyłam na to. Na szczęście nie spowodował żadnego wysypu niedoskonałości. Jak widać, w drugiej połowie składu mamy sporo ekstraktów.

 Jeśli chodzi o krem z wysokim filtrem do ciała to wybór padł również przypadkowo na Lirene - Emulsja do opalania dla skóry wrażliwej 50+.


 Ze swojego zadania wywiązywał się bardzo dobrze, spaliłam się dopiero ostatniego dnia pobytu na własne życzenie bo posmarowałam się nim dopiero po wyjściu z morza zamiast przed. Wcześniej stosowałam go przed wyjściem z hotelu i jego ochrona była skuteczna zarówno w wodzie jak i po wyschnięciu. Potwierdziła się jego wodoodporność bo nie zawsze ponawiałam aplikację zaraz po wyjściu z morza/basenu. W składzie ma dodatkowo witaminę E, alantoinę i masło Shea co pewnie w jakimś stopniu przyczyniło się do ochrony skóry przed przesuszeniem. Nie zauważyłam żeby zostawiam na ciele białe plamy, wystarczyło go dobrze rozsmarować.

 Po powrocie do Polski stwierdziłam, że SPF 50+ mi się nie przyda (było to przed nadejściem upałów) dlatego zakupiłam Eveline - Wodoodporny balsam do opalania SPF 30 do skóry wrażliwej i skłonnej do alergii.


 Na razie użyłam go tylko kilka razy ale nawet w te upalne dni ochronił moja skórę przed poparzeniami słonecznymi. Ma lżejszą konsystencję od emulsji Lirene przez co jeszcze łatwiej się rozsmarowuje na ciele bez białych smug. Również wodoodporność się potwierdziła. Tutaj mamy w składzie olejek arganowy, masło kakaowe i ekstrakt z aloesu co również wpływa dobrze na naszą skórę.


 Zaopatrzyłam się też w trzy produktu marki Sun Ozon dostępnej w Rossmannie. Zacznę od tropikalnego balsamu do ciała z SPF 30. Trzeba przyznać, że pachnie bardzo ładnie owocowo aż zastanawiałam się czy mnie owady bardziej nie polubią przez niego :)


 Użyłam go dosłownie 3-4 razy i nie mam zamiaru sięgać po niego więcej. Nawet do zdjęcia porównawczego konsystencji, które zobaczycie na dole nie znalazł się bo zwyczajnie nie chcę aby moja skóra miała z nim kontakt. Dlaczego? Ponieważ okazało się, że mnie uczula. Na początku myślałam, że to po zbieraniu truskawek wyszły mi takie krostki i czerwone plamy na rękach i nogach. A do tego potwornie swędziało, żadne maści i balsamy nie przynosiły ukojenia. Wapno też nie, nic innego bym nie robiła tylko drapała się w tych miejscach. Więcej już wiec nie chodziłam na ogródek a sytuacja się powtórzyła przy kolejnej wizycie w domu i kolejnym słonecznym dniu. Dlatego moja mama stwierdziła, że może mam uczulenie na słońce. Ale w końcu okazało się, że po dniu spędzonym na słońcu bez smarowania się tym balsamem nic takiego mi nie wyszło. Więc zrobiłam ostatnie podejście do niego i skończyło się tak samo. Dlatego jestem prawie pewna, że to jego wina bo sytuacja się nie powtórzyła więcej. Nie ważne więc, że ładnie pachnie. Dla mnie to straszny BUBEL i radziłabym z nim uważać.


 Na szczęście matujący fluid przeciwsłoneczny SPF 30 tej samej marki nie zrobił mi takich nieprzyjemnych niespodzianek. Na razie użyłam go tylko kilka razy bo jednak twarz wolę chronić wyższym filtrem podczas takich upałów. W składzie jest wysoko alkohol i trochę go czuć podczas rozsmarowywania na twarzy. Nie wyrządził mi na razie krzywdy w sensie podrażnień, zapychania czy uczulenia. Ma najlżejszą, najbardziej lejącą konsystencję ze wszystkich przedstawionych produktów. Łatwo go rozsmarować ale wg mnie nie daje efektu matu na twarzy. Trzeba go przypudrować chociaż powoduje mniejsze świecenie niż Dermedic.



 Spray ochronny do włosów pokazuję raczej w celach informacyjnych, że jest taki produkt w ofercie marki. Niestety nie wypowiem się o jego działaniu bo użyłam go dopiero 2 razy. Ciężko ocenić czy włosy musiałam myć codziennie przez to, że spociłam się podczas opalania czy on również je obciąża. Chociaż nie wydaje mi się, nie jest tłusty i po jego zastosowaniu włosy nie wyglądają gorzej. Ciężko tez ocenić czy chroni włosy w jakiś sposób.


Od lewej: Eveline, Lirene, Sun Ozon matujący, Dermedic
Sun Ozon tropikalny

 Ostatnim produktem z filtrem jest balsam ochronny do ust SPF 30 marki Australian Gold. Wcześniej kupiłam pomadkę Nivea Sun ale nie polubiłam się z nią pod żadnym względem. Nie dość, że bieliła usta to jeszcze nie czułam żadnego nawilżania i musiałabym ją aplikować chyba co 10 minut. Dlatego skusiłam się na ta nowość na polskim rynku.


  Wysoko ochrona przeciwsłoneczna moim ustom na pewno się przydaje. Dzięki temu nie wysuszają się na wiórek bo balsam też je delikatnie nawilża/natłuszcza. Do tego ma bardzo ładny owocowy zapach, kiwi-limonka wg producenta :) Trzeba jednak uważać bo pod wpływem ciepła/słońca na plaży robi się bardzo miękki i możemy sobie pół sztyftu zostawić na ustach :) Najlepiej starać się go trzymać w cieniu albo bardzo ostrożnie go wtedy aplikować.

 

 Podsumowanie: Ze wszystkich produktów poza tropikalnym Sun Ozon jestem zadowolona. Przydają się podczas urlopu, dnia na plaży czy zwykłym wyjściu z domu na te upały. Na większości jest informacja, że pomagają chronić skórę przed promieniowaniem UVA i UVB (nie ma takiej na balsamie do ust i sprayu do włosów). Jeśli więc jeszcze przed Wami urlopy i wygrzewanie się na słońcu to musicie pamiętać o zaopatrzeniu się w produkty z filtrami przeciwsłonecznymi. Jednak radziłabym unikać tropikalnego balsamu marki Syn Ozon bo nie chciałabym żebyście przechodziły przez to co ja :)

PS. Chyba mi wyszedł tasiemiec więc przepraszam :)

Hello Cosmetics - Produkty do kąpieli

 Czasami w projekcie denko mogliście zauważyć folijki po produktach do kąpieli marki Hello Cosmetics. Jest to holenderska marka i szczerze mówiąc nie wiem  gdzie można je kupić poza internetem. A nawet tam gdzie ja nabyłam swojej już są niedostępne. Ale gdybyście na nie natrafili to warto wiedzieć jak wyglądają i których nie ma po co kupować a na które ewentualnie się skusić. Wybaczcie różne zdjęcia ale najczęściej robiłam je zaraz przed kąpielą :)


 Babeczki do kąpieli oraz "doniczki"


 Niestety tych rodzajów nie polecam. Wyglądają bardzo fajnie ale jedyne co robią to barwią wodę. Mimo zawartości olejku migdałowego, masła Shea i kakaowego nie czułam aby coś robiły ze skórą. Zapach był baaardzo delikatnie wyczuwalny jedynie gdy przytknęłam prawie nos do powierzchni wody. 


 Do tego kiepsko się rozpuszczały. O ile "dół" jakoś musował i zniknął to "góra" pływała sobie po wodzie i rozpuszczenie zajmowało jej wieki. Pomagałam im krusząc je na mniejsze kawałki co wcale łatwe nie było bo były twarde nawet po namoczeniu. Babeczki mają wagę 50 g a "doniczki" 65 g i na promocji kosztowały ok. 5-6 zł.


 Kula do kąpieli


 Kulę miałam tylko jedną ale była trochę lepsza od powyższych produktów. Szybciej się rozpuszczała ładnie przy tym musując. Barwiła wodę na delikatny kolor (sama też taki miała więc intensywnego nie oczekiwałam) a na jej powierzchni unosiły się kawałki suszonych kwiatków. Zapach też był delikatny ale coś tam czułam. Do tego po skórze można było poznać, że w składzie są jakieś olejki i masła, była lekko natłuszczona :) Jej waga to 190 g, chciałam ją podzielić na dwie kąpiele ale nie dało się. Jest bardzo twarda i przepołowienie jej graniczyło z cudem więc się poddałam. Jej cena na promocji to ok. 8-9 zł.


 Półkula do kąpieli oraz stokrotka


 Na koniec dwa produkty, które dla mnie były najbardziej udane. Po pierwsze miały piękny kolor i po ich rozpuszczeniu woda nabierała pięknego turkusowego odcienia. Już sam ten fakt mnie do nich przekonał :) Nie było problemu z ich musowaniem, nie trzeba było im pomagać. Zapach był równie delikatny jak przy kuli. Tak samo również działały na skórę, czuć było to natłuszczenie od składników w nich zawartych. Półkula waży 90 g, stokrotka niestety nie pamiętam a na zdjęciu jest akurat zaklejony opis ceną. Zapłaciłam za nie ok. 6-8 zł.


 Podsumowując: Jeśli kiedyś spotkanie produkty marki Hello Cosmetics to radziłabym omijać słodko wyglądające babeczki i doniczki. Więcej nerwów kosztują niż są warte. Lepiej się skusić na kule, półkule lub stokrotki bo one jednak coś tam robią ze skórą i jakoś tą kąpiel umilają. Zdziwiło mnie to bo składy mają prawie takie same ale musicie mi uwierzyć na słowo :)

 Widzieliście gdzieś produkty tej marki? Jakie produkty do kąpieli wybieracie najczęściej?