Yankee Candle - Lovely Kiku (wosk)

 W maju jeszcze nie pisałam o żadnym zapachu Yankee Candle, czas więc to zmienić :) Ostatnie wieczory spędzam w towarzystwie wosku Lovely Kiku. Pochodzi on z kolekcji Q1 czyli wiosennych nowości. Swój zakupiłam oczywiście na stronie goodies.pl za 7zł.


"Wosk z kwiatowej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Wyczuwalne aromaty: chryzantemy, kwitnąca wiśnia, wanilia.
Wbrew pozorom kwiat wiśni nie jest jedynym, florystycznym symbolem Japonii. Równie istotny jest kwiat chryzantemy, nazywanej przez Japończyków „kiku”. Połączenie tych dwóch pachnących, bardzo urodziwych odmian stało się dla Yankee Candle aromaterapeutyczną inspiracją. Efektem sprawnego zmieszania esencji kwiatu wiśni i nut wydobytych z płatków fioletowej chryzantemy jest bardzo wiosenna, odświeżająca propozycja. Wyrafinowanego smaku nadają jej ciepłe, lekko pieprzne akordy waniliowe. To dzięki nim wosk Lovely Kiku jest tak interesujący, azjatycki i zawierający w sobie wszystko to, co w Japonii jest najlepsze i najbardziej pociągające." (opis ze strony goodies.pl)


 Nie sądziłam, że zapach kwiatowy może mi się aż tak bardzo spodobać! W końcu nie jestem największą miłośniczką kwiatów, nawet nie do końca wiem jak pachnie sama chryzantema. Wiem za to, że w połączeniu z kwitnąca wiśnią i odrobiną wanilii jest cudownym zapachem. Wydaje mi się, że gdyby to był sam kwiat chryzantemy to byłby zwyczajnym zapachem. Dzięki tym dodatkom stał się niebanalnym zapachem słodko-kwiatowym. Ale jeśli ktoś nie lubi wanilii to nie musi jej się tutaj obawiać bo jest mało wyczuwalna.


 Jest intensywny, jak widać na zdjęciach nie potrzeba go dużo aby wypełnić cały pokój aromatem. Gdy przy następnym paleniu chcę go wzmocnić i odświeżyć dorzucam dosłownie kilka okruszków wosku. Dzięki temu jest wydajny i starczy mi na długo. Dla mnie nie jest ani mdły ani męczący.Utrzymuje się po zgaszeniu dość długo. Nawet jak już myślę, że go nie czuję to wystarczy wyjść na jakiś czas z pokoju i po powrocie mój nos znowu może się nim rozkoszować :)


 Podsumowując: wielkie pozytywne zaskoczenie! Jestem bardzo ciekawa czy inne kwiatowe zapachy YC również mi przypadną do gustu tak jak ten. I choć wiem, że każdy ma inny gust to jednak ja będę go szczerze polecać, szczególnie tym co lubią słodkie, kwiatowe aromaty :)

Nivea - Lip Butter, Caramel Cream

 Ostatnio było o musie do ciała więc dziś będzie o karmelowym masełku do ust. Mowa oczywiście o produkcie marki Nivea, Lip Butter w wersji Caramel Cream. Dostępne są jeszcze trzy wersje: Original, Raspberry Rose oraz Vanilla & Macadamia. Ja swoje kupiłam akurat w Biedronce za niecałe 10 zł więc wyszło trochę taniej niż w drogerii.

 Opakowanie to metalowa puszeczka, którą kupujemy zapakowaną dodatkowo w kartonik. Dzięki temu mamy pewność, że nikt nie włożył tam swoich palców co jest bardzo przydatne. Jest na tyle szeroka, że nawet mając długie paznokcie mogę spokojnie nałożyć produkt na usta bez konieczności jego wygrzebywania spod paznokci. Wiele osób uważa takie rozwiązanie za mało higieniczne ale mi nie przeszkadza aż tak bardzo. Czasami jak zbyt mocno docisnę pokrywkę to mam małe problemy z otwieraniem, szczególnie nakremowanymi dłońmi ale nie jest to jakiś wielki kłopot.

 Od producenta:


  Zapach jest wyczuwalny w opakowaniu ale nie jest bardzo intensywny. Po nałożeniu na usta już go nie wyczuwam, a szkoda bo jest bardzo przyjemny. Jest słodki ale nie mdły, kojarzy mi się z maślanymi ciasteczkami lub coś podobnego - na pewno przysmak do jedzenia, niekoniecznie typowy karmel :)

 Konsystencja masełka jest zbita i gęsta. W niższych temperaturach jest dość twarde i trzeba chwilkę poczekać aż stopi się pod ciepłem naszych palców. Obecnie nie ma takich problemów, wystarczy przejechać po nim palcem i nałożyć na usta. Łatwo się je rozprowadza na ustach, zostawia na nich delikatną, błyszczącą warstewkę ale nie klei się. Gdy nałożymy go za dużo na usta to tworzy nieestetyczne białe ślady, zbierają się u mnie głównie na styku warg. 

 Działanie: Nie do końca jestem pewna czy usta po aplikacji są nawilżone czy tylko natłuszczone. Przy ich gorszym stanie wydaje mi się, że to masełko przynosi ulgę tylko do czasu aż jest na ustach. Po zjedzeniu/starciu znowu muszę ponawiać aplikację bo odczuwam dyskomfort. Jednak jak nałożę je grubą warstwą na noc to po przebudzeniu odczuwam wyraźną poprawę więc musi je jednak jakoś nawilżać. Usta są też miękkie i jakby gładsze. Skład nie jest zły, poza parafiną (która mi nie przeszkadza) znajdziemy w nim masło Shea, olej rycynowy i olej ze słodkich migdałów. Produkt dość długo utrzymuje się na ustach jeśli nic nie jemy lub nie pijemy, ok. 2 godzin. Jest bardzo wydajne, sięgam po nie co najmniej kilka razy dziennie od ok. 3 miesięcy i nadal mam go sporo.

Podsumowując: cieszę się, że wypróbowałam ten produkt. Bardzo przyjemnie się go używa ze względu na zapach i ulgę, którą przynosi. Nie sądzę, żeby poradziło sobie z bardzo suchymi ustami ale przy mniejszych problemach jest wystarczającym ratunkiem. Szczególnie stosowane w większej ilości na noc. Jak kiedyś mi się skończy to myślę, że skusze się na wersję malinową bo podobno pachnie jak Mamba :)

 Produkt jest dość popularny więc pewnie większość z Was je używała. Jakie są wasze wrażenie? Które najbardziej lubicie? A może kogoś jednak nie kuszą te masełka?

Stoker (2013) oraz Paranoja (2013)

 Ostatnimi czasy (czytaj: odkąd pracuję) nie mam za dużo czasu aby zrobić wszystko co bym chciała. W pierwszej kolejności staram się odwiedzać Wasze blogi i napisać coś na swoim od czasu do czasu. Szybciej też nadrabiam zaległości na YouTube, bo tam filmiki zazwyczaj nie trwają dłużej niż 20 minut. Najgorzej jest z serialami, filmami i książkami. Od czasu świąt wielkanocnych udało mi się obejrzeć tylko dwa filmy więc dzisiaj będzie o krótko na ich temat. Oba zaliczane są do kategorii thriller/dramat.
 "Stoker" (2013) (opis ze strony filmweb.pl)
"W następstwie tragicznej śmierci ojca w dniu swoich osiemnastych urodzin, India Stoker (Mia Wasikowska) poznaje Charliego (Matthew Goode), charyzmatycznego stryja, o którego istnieniu nawet nie wiedziała. Przybyły na pogrzeb brata Charlie postanawia zostać i wprowadza się do domu Indii i jej niestabilnej emocjonalnie matki (Nicole Kidman). Obie są nim zafascynowane - jego czar, urok i spokój coraz bardziej je pociąga. Wkrótce jednak wychodzi na jaw, że przyjazd Charliego to nie przypadek, a szokujące tajemnice z jego przeszłości mogą wpłynąć na przyszłość Indii... lub nawet całkowicie ją zniweczyć."
 
 Ten film nie należy do prostych i lekkich. Nazwałabym go raczej tajemniczym i odrobinę mrocznym. Niby fabuła sama w sobie nie jest bardzo oryginalna ale film ma niepowtarzalny klimat co sprawia, że staje się jeszcze ciekawszy. Skomplikowane  relacje w tej rodzinie i przemiana jaką przechodzi India są na prawdę warte obejrzenia. Niektóre sceny pozbawione słów zawierają więcej emocji niż niejeden dialog. Może nie jest to kino, które każdemu się spodoba ale ja jak najbardziej polecam ten film. A jako ciekawostkę dodam, że za scenariusz i produkcję odpowiada Wentworth Miller, znany z "Prison Break" jako Michael Scofield.

"Paranoja" (2013) (opis ze strony filmweb.pl)
"Najnowocześniejsze technologie warte miliardy dolarów, strzeżone przez dwie wielkie korporacje. Dwaj potężni biznesmeni (Gary Oldman i Harrison Ford) walczący ze sobą wszelkimi dostępnymi metodami. Młody wybitny inżynier (Liam Hemsworth), który staje się narzędziem w ich rękach. Błyskawiczna droga na szczyt. Wielkie pieniądze. Kobiety i zaszczyty. Ten raj staje się pułapką. Wszechobecna inwigilacja, osaczające intrygi, bezpardonowa walka, w której ludzie stają się pionkami i uderzająca świadomość: z tej matni nie ma ucieczki. Ale można podjąć walkę"

 Jak na thriller sensacyjny przystało mamy zwroty akcji, fabuła nawet ciekawa. Oczywiście obecność przystojnego Liam'a dodatkowo sprawiała, że był to bardzo miły dla oka seans :) Trochę przerażająca może być świadomość, że nowoczesne technologie nie zawsze są rozwiązaniem bezpiecznym dla nas. Nic więc dziwnego, że można czasami popaść w paranoję bycia non stop obserwowanym, gdzie ktoś śledzi każdy nasz ruch w sieci i nie tylko. Skoro dopadło to bohatera filmu to może i dopaść również zwykłego, szarego człowieka :) A tak już całkiem serio, film jest całkiem niezły. Ogląda się przyjemnie, nie trzeba na nim za dużo myśleć ale na pewno nie jest nudny. 

 Oglądaliście, któryś z tych filmów? Jeśli tak to jak Wam się podobały?

Farmona, Tutti-Frutti - Mus do ciała Brzoskwinia & Mango

 W ten piękny, słoneczny dzień postanowiłam napisać o produkcie, który kojarzy mi się właśnie z ciepłem i słońcem przez swój zapach. Na mus do ciała marki Farmona, Tuffi-Frutti w wersji brzoskwinia & mango skusiłam się już po raz drugi (po dość długiej przerwie więc nie jestem pewna czy wcześniej nie miałam masła). Wypatrzyłam go w Biedronce za bardzo korzystną cenę ok. 7zł więc chyba za połowę regularnej ceny.
 Opakowanie to plastikowy, zakręcany słoiczek zawierający 275ml produktu. Oczywiście była zabezpieczone przed ciekawskimi paluchami sreberkiem. Jest niskie ale szerokie przez co jeszcze bardziej ułatwia nam nabieranie produktu.  Może nie należy do najbardziej higienicznych ale możemy przynajmniej zużyć je w całości.
Od producenta:
 Największa zaleta tego produktu to niewątpliwie jego zapach. Producent mówi, że tak pachnie szczęście. W sumie polepsza mi samopoczucie swoim aromatem więc mogę się z tym trochę zgodzić :) Dla mnie pachnie jak jakiś jogurt owocowy więc bardzo apetycznie. Do tego długo utrzymuje się na ciele (a na piżamie jeszcze dłużej).
 Konsystencja tego produktu jest lekka ale nie do końca bym powiedziała, że to mus. Może raczej budyń albo mi się tylko tak kojarzy :) Łatwo się rozprowadza na skórze, nie roluje się. Troszkę trzeba odczekać aż się całkowicie wchłonie, jednak ja i tak od razu się ubieram w piżamkę bo mam strasznie zimno w wynajmowanym mieszkaniu. Mimo tego zdąży zadziałać na skórę. 
A jak działa? Całkiem przyjemnie :) Skóra jest gładka i miła w dotyku. Czuć nawilżenie, chociaż z suchą skóra pewnie sobie nie poradzi. Największe rezultaty są oczywiście gdy używa się go regularnie, z czym u mnie trochę ciężko. Staram się sięgać po niego chociaż 2 razy w tygodniu i na pewno widać różnicę w porównaniu z czasami, kiedy nie stosowałam żadnych balsamów itp. Skład może nie zachwyca, a masło Shea nie jest na najwyższym miejscu ale skoro działa to mi to nie przeszkadza. Nie zostawia na skórze klejącej warstwy. Nie uczulił mnie ani nie podrażnił (nawet stosowany zaraz po goleniu nóg). Jest wydajny, używam go od około dwóch miesięcy i jestem w połowie opakowania. Jednak przy codziennym stosowania starczyłby oczywiście na krócej.
Podsumowując: dla mnie jest to produkt idealny na wiosnę i lato. Ma lżejszą konsystencje niż masła do ciała oraz pięknie pachnie. Możliwe, że wypróbuję też inne wersje zapachowe ale do tej na pewno powrócę.
 Używałyście musów Tutti-Frutti? Może polecicie jakiś inny zapach do wypróbowania?

John Burdett - Tatuaż

 Wreszcie udało mi się przeczytać do końca książkę, którą zaczęłam w lutym. Nie było to łatwe bo nie starcza mi na wszystko czasu, a książka nie należy do najłatwiejszych do czytania ale o tym za chwilę.

 Opis z okładki:
 "Sonchai Jipleecheep, detektyw buddysta, jedyny nieskorumpowany policjant w Bangkoku, światowej stolicy płatnego seksu, prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa agenta CIA, Mitcha Turnera. Trupa mężczyzny znaleziono w jednym z hoteli. Główną podejrzaną jest piękna prostytutka Chanya, w której Sonchai się podkochuje. Z pozoru prosta sprawa ma jednak drugie dno - okazuje się, że zamordowany został przed śmiercią obdarty ze skóry. Naciskany przez Amerykanów pułkownik Vikorn, szef detektywa i współwłaściciel dochodowego burdelu, chce chronić swoją gwiazdkę i kieruje podejrzenia na muzułmańskich ekstremistów z Al-Kaidy. Gdy wychodzi na jaw, że Turner miał na plecach artystyczny tatuaż, śledztwo gmatwa się jeszcze bardziej, prowadząc do zaskakującego, epatującego okrucieństwem finału."
 Jest to druga książka z buddyjskim detektywem tego autora. Każda z historii jest jednak odrębną opowieścią więc nie trzeba czytać ich po kolei, w niczym to nie przeszkadza.
 Książka wprowadza nas w klimat Tajlandii już od pierwszych stron. Narratorem jest Sonchai, który nazywa nas "farangiem" i tłumaczy wszystko co może być dla nas niezrozumiałe. I właśnie przez ilość tych wtrąceń do kultury i zwyczajów panujących w tym kraju oraz do buddyzmu, książka nie należy do najłatwiejszych powieści do czytania. Z jednej strony jest to ciekawe, z drugiej trochę męczące. Niestety czyta się ją przez to dość wolno. Może gdybym miała więcej czasu na czytanie, sprawiałoby mi to większą przyjemność.
 Sama fabuła książki jest trochę skomplikowana, jakby przeplatało się tam kilka wątków. Niby na końcu łączą się w całość ale w trakcie czytania nie ułatwia to zagłębienia się w czytaną historię. Muszę przyznać, że książka mnie nie wciągnęła przez długi czas. Dopiero gdy zaczęłam dostrzegać powiązania pomiędzy wątkami czytało mi się ją przyjemniej i szybciej. Pierwszą połowę książki czytałam strasznie długo (od lutego), za to resztę skończyłam w tydzień. Zakończenie jest dosyć zaskakujące, spodziewałam się mniej więcej z czym będzie związane ale dokładnego finału bym w życiu nie wymyśliła.

Podsumowując: książkę polecam szczególnie osobom, które lubią takie egzotyczne scenerie książek. Dla tych, którzy lubią wciągające książki od pierwszej strony może być to zły wybór. Posiadam w swoich zbiorach trzecią książkę z tej serii, jednak na razie muszę odpocząć od tego klimatu. Obawiam się, że znowu zajęłoby mi zbyt dużo czasu czytanie jej. Teraz wybiorę coś bardziej tradycyjnego.

Celia, de Luxe - Płyn micelarny

 Z tą recenzją trochę się śpieszę, bo produkt ten jest obecnie dostępny w Biedronce na promocji. Więc jeśli kogoś zainteresuje to będzie miał okazję jeszcze go dostać, bo niestety normalnie jego dostępność jest ograniczona. Mowa o płynie micelarnym marki Celia, seria de Luxe. Jest to produkt przeznaczony do demakijaży twarzy i oczu każdego rodzaju cery. Zawiera wyciąg z pereł i kwas hialuronowy, nie zawiera za to parabenów. Ja swój kupiłam w drogerii Jawa za ok. 10zł jakiś czas temu.
 Opakowanie jak widzicie jest białe, plastikowe, zamykane na "klik". W moim egzemplarzy otwiera się trochę dziwnie, ale nie będę się czepiać, tak mi się po prostu trafiło :) Niestety nie jest przeźroczyste więc nie widać ile produktu zostało nam w środku. Wylewanie na wacik tego płynu nie jest też takie proste jakby mogło się wydawać. Otwór wydaje się być normalnych rozmiarów więc nie powinien sprawiać problemów. Niestety przy zwykłym przechyleniu płyn wylewa się w małej ilości albo bardzo wolno. Trzeba nacisnąć buteleczkę (co nie jest łatwe bo plastik jest twardy) albo nią potrząsnąć aby zwilżyć porządnie wacik, jednak często wtedy aż przesadzamy z ilością. Nie wiem czy znowu mój egzemplarz tak ma czy co.
 Od producenta:
 Konsystencja jest typowo wodnista, chyba nikogo to nie zdziwi. Zapach jest delikatny, świeży, kojarzy mi się trochę z ogórkiem ale nie wiem czemu skoro nie ma w składzie wyciągów z ogórka :)
 Jeśli chodzi o działanie to jest całkiem przyzwoite. Mnie jeszcze chyba żaden płyn micelarny nie zachwycił, każdy po prostu robi to co ma robić czyli zmywa makijaż. Do zmycia makijażu potrzeba mi zazwyczaj dwóch wacików (przypominam, że do zmywania tuszu używam produktów dwufazowych a podkład nakładam sporadycznie). Używałam go również rano w celu odświeżenia twarzy i też dobrze się sprawdzał w tej roli. Niestety zostawia na twarzy klejącą warstwę co nie jest zbyt przyjemnym uczuciem, szczególnie rano dlatego obecnie stosuję go tylko wieczorem. Nie podrażnia, nie uczula, nie powoduje łzawienia oczu podczas zmywania korektora czy cieni. Wydajność ciężko mi ocenić bo nie wiem ile go zostało w opakowaniu. Próbowałam pod światłem coś zobaczyć ale widocznie mam za słabe światło w łazience, tu potrzeba reflektorów :)

 Podsumowując: płyn dość dobrze oczyszcza twarz z makijażu i zanieczyszczeń. Minusem jest ciężkie wylewanie produktu na wacik w odpowiedniej ilości oraz zostawianie lepiej warstwy na skórze. Komu to nie przeszkadza może śmiało go wypróbować. Ja nie sądzę, żebym do niego wróciła po wykończeniu tej butelki.

Joanna, Naturia - Peeling myjący

 Peelingi myjące Naturia firmy Joanna ostatnio stale goszczą w mojej łazience. Zużyłam już dwa truskawkowe, teraz skusiłam się na kiwi oraz wygrałam u 80agness kolejną truskawkę :) Jeden więc został w domu, drugi zabrałam do wynajmowanego mieszkania. Ich koszt to ok. 4-5zł za buteleczkę 100ml, najtaniej chyba można je dostać jak się pojawiają w Biedronkach. Zapachów jest kilka do wyboru m.in. pomarańcza i czarna porzeczka.
 Opakowanie to mała, poręczna plastikowa buteleczka, zamykana na "klik". Dzięki niewielkim rozmiarom są idealnym rozwiązaniem na wyjazdy. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby się samo otworzyło podczas transportu i coś z niego wyciekło.Poza tym takie kolorowe kosmetyki ładnie wyglądają stojąc na wannie :)
 Od producenta: 
 "Peeling myjący o owocowym zapachu doskonale wygładza i odświeża ciało. Specjalnie dobrana receptura zawiera nawilżający ekstrakt z truskawki/kiwi oraz drobinki ścierające, które usuwają zanieczyszczenia i martwe komórki naskórka.
Wspaniałe rezultaty:
- oczyszczona i odświeżona skóra
- gładsza i milsza w dotyku
- przyjemnie pachnąca
Sposób użycia: Niewielką ilość peelingu nanieść na zwilżoną skórę. Masować kolistymi ruchami do pojawienia się piany, a następnie spłukać. Stosować 2-3 razy w tygodniu"
 Zapachy obu peelingów przypadły mi do gustu, choć nie pachną jak prawdziwe owoce. Są przyjemne dla nosa w buteleczce oraz podczas użycia, nie utrzymują się jednak na skórze. Ale w sumie nie oczekiwałam tego, wystarczy mi pachnący balsam do ciała :)
 Ma dość gęstą konsystencję, nie wycieka bez naciśnięcia opakowania, nie spływa z dłoni czy też ciała. Pod koniec opakowania trzeba trochę bardziej się namęczyć z jego wydobyciem dlatego staram się go postawić do góry dnem np. opierając w rogu wanny o ścianę (sam niestety stać nie chce).
 W produkcie znajdziemy dwa rodzaje drobinek: kryształki przypominające cukier (ale nim nie są) oraz czarne, które wyglądają jak pestki truskawki/kiwi. Nie są one ani za mocne, ani za delikatne czyli dla mnie w sam raz. Nie wyrządzą nam krzywdy więc spokojnie można je używać nawet na delikatniejsze partie ciała. Jeśli chcę mocniejszego efektu to po prostu używam trochę więcej siły do masowania się tym peelingiem np. na udach i stopach.
 Produkt może nam służyć do mycia, tworzy delikatną pianę i zgodziłabym się ze stwierdzeniem producenta o "oczyszczaniu i odświeżeniu skóry". Gdy np. zapomnę kupić żelu pod prysznic to spokojnie mogę użyć w zamian tych peelingów. Nie zauważyłam żeby wysuszały skórę czy zostawiały ją ściągniętą. 
 Jeśli chodzi o wydajność to nie jest z nią tak źle jak myślałam, że będzie. Takie maleństwo spokojnie starcza mi na kilka a może i kilkanaście razy bo nie potrzeba go dużo wyciskać aby wypeelingować całe ciało. No chyba, że ktoś lubi mocne zdzieranie i chce mieć więcej drobinek do dyspozycji :)
 Podsumowując: polubiłam te peelingi na tyle, żeby do nich wracać bo są tanie i skuteczne. Mogliby je również produkować w większych pojemnościach ale takie małe też mają swoje plusy. Na pewno wypróbuję jeszcze inne wersje zapachowe, teraz kusi mnie pomarańcza :)
 Używaliście je? Jakie zapachy najbardziej Wam przypadły do gustu?

Nowości i wygrane :)

 Kolejny weekend spędzony w pracy. Dziś ostatni dzień przed wolnym był masakrycznie ciężki i zapracowany, przez 12 godzin nie miałam czasu iść na przerwę śniadaniową. A jaka jest typowa pogoda jak ja zaczynam 3 dni wolne od pracy? Zimno i deszczowo. Eh... Ale nie będę więcej marudzić. Zapraszam na szybki przegląd nowości, jakie się u mnie pojawiły w ostatnim miesiącu (mniej więcej).
 Torebka z Pepco za 29.90zł dostępna była w wersji miętowej i koralowej. Chodziłam obok niej kilka razy, za każdym razem jak byłam w sklepie ją oglądałam więc stwierdziłam, że muszę ją wreszcie kupić póki jest :)
 Druga torebka to prezent. Niestety wężowy motyw to trochę nie w moim stylu więc nie wiem czy się do niej przekonam.
 Bluza z kwiatkami i koszulka z misiami koala to nabytki ze sklepu Butik. Skusiłam się na nie na promocji: druga rzecz 50% taniej :)
 T-shirtów nigdy dość, szarego chyba nie mam obecnie w szafie więc na pewno się przyda :)

 W kwietniu poszczęściło mi się również z wygranymi w rozdaniach blogowych.
 Pierwszą nagrodę wygrałam u 80agness z bloga The Beautiful Side Of Life. Od dawna miałam ochotę wypróbować kosmetyki Balea, teraz mam wreszcie okazję. Oczywiście reszta nagrody jest również świetna i bardzo mnie ucieszyła :)
 Drugą nagrodę wygrałam u Linki Karo z bloga Kosmetyczka Inżynierki. Tym razem również udało mi się zdobyć przedmiot pożądania czyli pędzel do pudru marki Real Techniques.
 Zakupami kosmetycznymi zazwyczaj się nie chwalę, dowiadujecie się o produktach dopiero przy recenzjach ale tym razem zrobiłam wyjątek. Na promocjach prawie zbankrutowałam. Oszczędziło mnie tylko to, ze w Rossmannie do którego obecnie zaglądam jest mało szaf: brak Lovely, Manhatanu, Max Factora, Revlonu, Bourjois (tych dwóch ostatnich nigdzie w okolicy nie mam). Często też trafiałam do drogerii na ostatnie dni obowiązywania promocji więc były już pustki i ciężko było coś wybrać. Ale co nieco wpadło do koszyka :)
Rossmann
Natura
 W Biedronce skusiłam się na dwa urocze kołonotatniki, chociaż ich wcale nie potrzebowałam :)
 Nie mogłam też przejść obojętnie obok kosmetyków jakie od kilku dni można tam znaleźć. Nie kupiłam wszystkiego co chciałam, nadal zastanawiam się np. nad szczotką do mycia twarzy i kilkoma innymi kolorami lakierów. Ale biorąc pod uwagę kurczące się środki finansowe nie wiem czy wrócę po resztę zachcianek :)
 To już chyba wszystko. Było jeszcze zamówienie ze sklepu Goodies.pl ale nie zostało uwiecznione na razie na zdjęciach więc na bieżąco będę pokazywać nowe woski i samplery :)
 Chciałabym powiedzieć, że w tym miesiącu już nic nie kupię ale chyba nie ma szans na dotrzymanie słowa. Jestem oficjalnie zakupoholiczką. Chyba czas się leczyć :)
 A jak tam Wasze portfele się czują po tym promocyjnym szaleństwie? Też płaczą tak jak mój? Czy byłyście dla nich łaskawsze?

Golden Rose, Rich Color - Lakier od paznokci nr 39

 Lakierów do paznokci Golden Rose z serii Rich Color chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, większość z Was je pewnie zna :) Ja na razie posiadam tylko dwa odcienie ale pewnie to się zmieni jak odwiedzę ich stoisko. Dzisiaj pokażę Wam kolor nr 39.
turkus morski
 Lakiery są o pojemności 10,5ml i kosztują ok. 7zł na stoiskach Golden Rose, można je spotkać również w mniejszych drogeriach. Wybór kolorów jest spory, na pewno każdy znajdzie coś dla siebie.
  Od producenta: "Długotrwały lakier. Szeroki pędzelek ułatwia aplikację. Nie zawiera toluenu i formaldehydu."
turkus morski
Z lampą.
 Prezentowany dziś lakier ma śliczny kolor (moim zdaniem): turkus wpadający troszkę w morski, ciężko mi go określić lepiej :) Ma on w sobie pełno migoczących turkusowych i srebrnych drobinek. Osobiście lubię lakiery z takim wykończeniem. Na zdjęciach lepiej jest on oddany z użyciem lampy niż w świetle dziennym.
Światło dzienne.
 Na zdjęciach widoczne są dwie warstwy lakieru, tyle potrzeba do pełnego krycia. Przy pierwszej nie ma tragedii ale wiadomo, że efekt jest znacznie słabszy. Pędzelek jest płaski i szeroki, dzięki temu szybko pokrywamy całą płytkę lakierem. Trochę gorzej jest ze schnięciem, trwa to dość długo. Tzn. "na pierwszy dotyk" niby lakier jest suchy ale zdarzyło mi się już włożyć rękę do torebki i wyjąć z nieestetycznie naruszonym lakierem lub po wstaniu rano miałam odciśniętą poduszkę/włosy. Nie wiem czy za szybko nakładam drugą warstwę czy za grubą czy po prostu lakiery tak mają. Chyba musiałabym zainwestować w jakiś wysuszacz/top coat. 
 Nie wiem czy zauważycie na poniższym zdjęciu (jak klikniecie to się powiększy) ale np. na palcu wskazującym zrobiły mi się małe kropeczki/bąbelki. Nie jestem zbyt obeznana w temacie lakierów i malowania paznokci więc nie do końca wiem co to jest :) Wiem, że nie na każdym paznokciu się pojawiły i wiem, że przy następnym malowaniu ich nie było. Od czego to zależy to już nie bardzo wiem ale dla pełnej recenzji trzeba było wspomnieć. Może, któraś z Was mnie oświeci w tym temacie :)
 Trwałość mnie zadowala, spokojnie wytrzymał 3 dni, w tym jeden w pracy (czyli warunki ekstremalne) bez uszczerbku, może z delikatnie startymi końcówkami. Dopiero 4 dnia (czyli 2 w pracy) pojawił się pierwszy, mały odprysk, po 5 dniu (3 dzień pracy) doszło ich ze 2-3 ale nie wyglądały jeszcze tragicznie. Czyli radzi sobie lepiej niż Revlon, który w 3 dniu nie był już do zaakceptowania. Ze zmywaniem nie ma większych problemów, zmywa się trochę gorzej jak położę go na bazę w postaci odżywki Eveline 8w1. Nie są to jednak męczarnie w pocie i łzach :)
 Podsumowując: Największym plusem jest dla mnie kolor tego lakieru, który uwielbiam. Największy minus to czas schnięcia ale inni nie narzekają więc może to moja wina. Na pewno zaprezentuję Wam jeszcze kiedyś drugi kolor z tej serii jaki posiadam oraz pewnie skuszę się na jakieś nowe. Już kilka widziałam nowych odcieni na blogach, które mnie kuszą :)
 A jak u Was się sprawują te lakiery? Lepiej schną niż u mnie? Może jest jeszcze ktoś kto ich nie wypróbował?

TAG: Mój zwierzęcy przyjaciel vol.1

 Postanowiłam zrobić tag o moich zwierzakach. Dzisiaj poznacie Lunę, którą mogliście już widzieć w jednym z październikowych postów <tutaj> oraz w poście o okularach Firmoo <tutaj>.

1. Jak nazywa się Twój zwierzak?
 Luna.
2. Jakie to zwierzę i jakiej jest rasy?
 Jak widać, jest to pies :) Rasa: owczarek niemiecki.
3. Jak długo jest już z Tobą?
 Pewnie będą już z 3-4 lata. Niestety nie mogłam znaleźć zdjęć jak była mała.
4. Jak dostałaś swojego zwierzaka?
 Po tym jak zdechł nasz poprzedni owczarek Bella, mój tata nie chciał kupować następnego psa bo stwierdził, że najpierw musi wybudować nową budę i kojec. A miał zamiar zrobić to dopiero latem (była późna zima). Niestety musiał w końcu ulec bo ja z moim bratem nie dawaliśmy mu spokoju. W końcu zanim szczeniak podrośnie i pójdzie na dwór to on zdąży wybudować mu nowy "domek" :) Któregoś dnia będąc jeszcze na studiach dostałam smsa od brata, że mamy w domu małego krokodyla, którym okazała się mała Luna. Brat wybrał szczeniaczka dlatego mówimy, że to jego pies teoretycznie.
5. Ile ma lat?
 Tyle samo ile jest z nami czyli 3-4 lata.
6. Co jest dziwnego w charakterze Twojego zwierzaka?
 Wszystko. Skoro teoretycznie jest to pies mojego brata to jest najbardziej podobny z charakteru do niego. Są  więc tak samo nieobliczalni i szaleni. Przykłady? Proszę bardzo.
Jak przyjechałam pierwszy raz do domu żeby ją poznać to na powitanie ugryzła mnie w nos :)
Uwielbia się opalać ze mną na leżaku. Tzn. próbuje bo kończy się to przewróceniem leżaka a my lądujemy na ziemi. Jak już się podda to kładzie się pod nim i liże mnie przez otwory znajdujące się w nim :)
Chyba jest prawdziwą kobietą bo lubi nosić buty. Gdy tylko dorwie jakiegoś to trzeba być bardzo czujnym gdzie się z nim znajduje. Od dwóch lat szukam jednego z nich :)
Udaje ptaszka tzn. pije wodę z poidełka dla ptaków oraz próbuje zabrać słoninę z karmnika.
Lubi pomagać w pracach ogrodowych. Jesieniom przy wykopywania warzywek z ogródka pomaga w ich noszeniu, tylko nie wiadomo gdzie je zanosi - tym sposobem w tym roku nie mieliśmy buraczków na barszcz wigilijny :) Uwielbia też kwiatki - jeść lub leżeć na nich (ku rozpaczy mojej mamy).
Jest bardzo wysportowana a jej ulubionym sportem są skoki przez przeszkody np. pochylającą się przy kwiatkach moją mamę. Lubi też grać w piłkę nożną, spokojnie mogliby ją powołać do reprezentacji. Gdy nie ma piłki to kula mojego małego psa. Jak na fana piłki nożnej przystało można ją zobaczyć z wuwuzelą  (tak to się odmienia? )
Mogłabym tak pisać, i pisać...
7. Co Twoje relacje ze zwierzakiem dla Ciebie znaczą?
 Kocham wszystkie psy. Ale na punkcie swoich mam fioła :) Nie wyobrażam sobie nie mieć psa. Luna jest raczej psem rozrywkowym, jej szalone zachowania od razu poprawiają człowiekowi humor i wywołują uśmiech na twarzy. Jeśli nie można jej z jakiegoś powodu wypuścić z kojca, żeby pobiegała i jest smutna to serce mi pęka i wchodzę wtedy do niej żeby się z nią pobawić choć kończy się to zawsze dużym praniem :)
8. Ulubione chwile?
 Każda :)
9. Jak nazywasz swojego zwierzaka?  
 Luna, Lunuś, Lunciaczek, Piękność, Księżniczka i inne tego typu słodkie określenia :)
 Jak Wam się podoba nasza Luna? Wolicie psy czy koty? A może jesteście z tych co wolą pająki lub inne nietypowe zwierzątka domowe :)

Essence - Pojedynczy cień do powiek 03 Starlight (srebrny)

 Jeśli ktoś śledzi mojego bloga to pewnie zauważył, że jak pojawiają się na nim cienie do powiek to nie są one matowe. Należę do grona srok, uwielbiam wszystko co błyszczące. Dlatego w mojej kosmetyczce nie może zabraknąć srebrnego cienia. Jednym z posiadanych przeze mnie jest pojedynczy cień do powiek z Essence w odcieniu 03 Starlight (sparkling effect). Kosztował ok. 8zł.
 Cienie mają 2,5g i znajdują się w plastikowym opakowaniu, które jest wytrzymałe i nie otwiera się samo w kosmetyczce. Na wierzchu mają wytłoczony wzorek przez co wyglądają dość ciekawie. W ofercie jest dużo kolorów do wyboru, każdy znalazłby tam coś dla siebie. Wydaje mi się, że są również dostępne różne wykończenia: ja mam "sparkling", widziałam też "matt" i "metallic" ale możliwe, że są jeszcze jakieś.
 Srebrny cień musi być dla mnie mocno błyszczący, aby pięknie rozświetlał powiekę. Niestety ten nie do końca spełnił moje oczekiwania. Jego pigmentacja jest raczej średnia, trzeba dokładać kolejne warstwy żeby był widoczny na powiece i nie daje on typowego srebrnego koloru, raczej delikatną srebrną poświatę. Stosowany solo daje bardzo delikatny efekt, nadaje się na dzień do delikatnego, naturalnego ale błyszczącego makijażu. Wybieram go jak np. nie mam czasu na makijaż albo chcę właśnie tylko delikatnego efektu. Używam go również do rozświetlania samych wewnętrznych kącików. Muszę również zauważyć, że ta pięknie błyszcząca powierzchnia pod spodem jest już mniej intensywna. Ale nie jest to aż taka różnica jak przy cieniach z H&M o których pisałam tutaj.
 Na trwałość na bazie nie narzekam, trzymają się ok. 6 godzin czyli podobnie do np. cieni z Lovely. Nie kruszą się i po otrzepaniu pędzelka nie osypują się. Jeśli zapomnimy o tym drobinki mogą nam osadzić się na policzkach. Do nakładania tego cienie w wewnętrzne kąciki oczu wolę używać pacynkę z Rossmanna, która jest z jednej strony standardowych rozmiarów, a z drugiej jest znacznie węższa. Daje to lepszy efekt w szybszym czasie niż kilkukrotne nakładanie pędzelkiem. 
 Podsumowując:  poszukiwania idealnego srebrnego cienia nadal trwają. Ten jest raczej wyborem na dzień niż na wieczór bo daje dość delikatny efekt. Jednak nie żałuję zakupu za tą cenę i pewnie skuszę się jeszcze na cienie z Essence z tej lub innej serii.
 Ciekawa jestem czy mieliście cienie z tej serii i czy pigmentacja ciemniejszych kolorów lub innych wykończeń jest lepsza. Dajcie znać :)

Isana - Żel pod prysznic Violet Passion

 Witam Was serdecznie w pierwszym majowym poście. Mam nadzieję, że Wasza majówka jest udana i macie lepszą pogodę niż ja: dość chłodno i deszczowo choć czasem wyjdzie słońce. Dzisiaj odpoczywam spokojnie w domku a pozostałe 2 dni jeszcze nie mają sprecyzowanych planów, się zobaczy :)
 Dzisiejsza recenzja będzie jak widzicie poświęcona żelowi pod prysznic Violet Passion marki Isana. Wydaje mi się, że ten zapach jest nowością bo wcześniej go nie widziałam. Cena to 3-4zł za 300ml więc jak najbardziej korzystna.
  Od producenta: "Żel pod prysznic Violet Passion o owocowo-kwiatowym zapachu zawiera ekstrakt z czarnych porzeczek. Rozpieszcza zmysły i czyni codzienną kąpiel pod prysznicem szczególnym doznaniem. Łagodny kompleks pielęgnacyjny pomaga utrzymać równowagę wilgotności skóry i chronić ją przed wysuszeniem. Skóra staje się wyczuwalnie miękka i gładka. Nie zawiera parabenów. Tolerancja przez skórę: pH przyjazne dla skóry - potwierdzone dermatologicznie."
 Opakowanie standardowe dla tych żeli czyli plastikowe, zamykane na "klik". Plusem jest niewątpliwie to, że można go stawiać do góry nogami co ułatwia używanie go gdy pod koniec zostaje mam końcówka żelu. Widzimy również ile dokładnie produktu zostało nam w opakowaniu dzięki przeźroczystej butelce.Podoba mi się nawet obrazek i kolor żelu :)
 Zapach jest dla mnie jednym z najważniejszych aspektów w żelach pod prysznic. Miałam nadzieję, że ten będzie bardziej fiołkowy a mniej porzeczkowy, jest odwrotnie. Na początku byłam rozczarowana z tego powodu ale po kilku użyciach nawet go polubiłam. Jest świeży i oryginalny, nie spotkałam wcześniej podobnego. Nie utrzymuje się długo na ciele ale podczas prysznica/kąpieli jest dobrze wyczuwalny.
 Konsystencja typowo żelowa, dość lejąca. Łatwo się wylewa z opakowania odpowiednią ilość produktu. Wydajność standardowa, nie kończy się w zbyt szybkim tempie.
 Co do działania to nie mam wielkich wymagań. Ma myć, pienić się i nie wysuszać (no i ładnie pachnieć). I ten spełnia wszystkie kryteria. Nie uczula, nie podrażnia. Cieszę się więc, że po dłuższej przerwie wróciłam do żeli tej marki. Wcześniej często je używałam ale ostatnimi czasy ciągle gościł u mnie albo żel Bali z Biedronki albo te z Oryginal Source.
Lubicie żele Isany? Violet Passion już wypróbowałyście? A może macie jakiś inny ulubiony zapach?