Yankee Candle - Baby Powder (wosk)

 Yankee Candle ma duży wybór zapachów, u mnie paliły się już świąteczne, zimowe a nawet jeden wiosenny. Dziś będzie uniwersalny, który można palić cały rok czyli wosk Baby Powder. Ja swój kupiłam w sklepie goodies.pl  za 4,50zł w marcu, kiedy był zapachem miesiąca, obecnie znowu kosztuje 7zł.
"Wosk z rześkiej linii zapachowej Yankee Candle z serii Classic. Wyczuwalne aromaty: puder dla niemowląt." (opis ze strony goodies.pl)

 No po takim opisie to chyba nikt nie spodziewa się, że wosk będzie pachniał inaczej niż jak puder dla niemowląt :) Dla mnie to jest dokładnie taki zapach więc kiedy przyprowadziłam mamę do mojego pokoju i kazałam jej wąchać co czuje byłam pewna, że od razu odgadnie. Jakie było moje zdziwienie gdy powiedziała, że wyczuwa coś owocowego :) Więc może gdybym nie wiedziała czym ma pachnieć ten wosk to bym wyczuła tam jakieś owocowe nuty. Jednak dla mnie to typowy puder dla dzieci, bez dodatków :)
 Zapach jest delikatny ale jednocześnie intensywny. Nie drażni więc mojego nosa a przy tym jest dobrze wyczuwalny. Nie zaliczyłabym go do rześkich, raczej do tych spokojnych i kojących. Mam jednak wrażenie, że przez tą delikatność jeden kawałek wystarcza mi na krótszy czas palenia. Jednak wystarczy dosłownie troszkę dorzucić do kominka żeby wzmocnić zapach więc nadal jest bardzo wydajny.
 Lubicie zapach pudru dla niemowląt? Czy może wręcz przeciwnie? A może miałyście ten wosk i wyczuwacie w nim coś jeszcze?

Bell, Ladycode - Super Volume Mascara, tusz do rzęs z modelującymi włóknami

 Od jakiegoś czasu w Biedronce możemy znaleźć kosmetyki Ladycode, które są produkowane przez markę Bell. Ostatnio skusiłam się na tusz do rzęs z modelującymi włóknami Super Volume. Dokładnej ceny już nie pamiętam ale było to ok. 10zł.
 Opakowanie jest dużym plusem bo mamy pewność, że nikt wcześniej nie otwierał naszego tuszu. Dodatkowo widać bez problemu jakiego typu szczoteczkę mamy. Jak dla mnie to wszystkie maskary mogłyby być tak pakowane. Szczoteczka tradycyjna, sporych rozmiarów.
 Producent obiecuje, że rzęsy będą pogrubione, wydłużone a przy tym nie posklejane. A to wszystko dzięki różnym rodzajom modelujących włókien wypełniających formułę. Dodatkowo mają być zalotnie uniesione dzięki specjalnym polimerom unoszącym je do góry. Zawiera również wosk pszczeli i ryżowy, oliwę z oliwek, witaminę E oraz prowitaminę B5, które mają dbać o kondycję rzęs, wzmacniać je i pobudzać do szybszej regeneracji. Lubię takie opisy produktów, aż żałuję że nie mam wyraźnego zdjęcia do wstawienia :)
 Muszę przyznać, że wydłużone i pogrubione rzęsy są po jego użyciu, a nawet i podkręcone. Nawet mi się podobał efekt jaki dawał na rzęsach. Niestety nowy tusz nie był najłatwiejszy we współpracy i nabierało się sporo go na szczoteczkę i trochę sklejał rzęsy ale tragedii nie było. Niestety nie wiem jak się zachowuje teraz, po jakimś czasie od otwarcia bo użyłam go tylko 3 razy. Dlaczego? Bo jest niewodoodporny a moje oczy non stop ostatnio łzawią przez co po dość krótkim czasie wyglądam jak panda. Niestety nie jestem słodką, uroczą pandą. Raczej taką, którą ktoś obudził i zabrał jedzenie czyli nieszczęśliwą. Nie mogę się więc wypowiedzieć za bardzo o jego trwałości. Ale zastanawiały mnie te włókna, są czy ich nie ma? I dopiero przy rozmazaniu tuszu przez łzy i późniejszym demakijażu zobaczyłam je. Wiec trzeba przyznać, że tusz jest dość ciekawy i żałuję, że nie mogę go normalnie używać.
 W związku z tym został już zapakowany i niedługo trafi do nowego domku. Maleńka wygrała w moim rozdaniu nagrodę niespodziankę i wśród produktów, które znajdzie w paczuszce będzie ten tusz. Oby mogła go lepiej przetestować a może nawet i napisze jego lepszą recenzję :)

Wyniki rozdania :)

 Dziękuję wszystkim za udział w rozdaniu. Nie spodziewałam się tak dużego zainteresowania więc byłam miło zaskoczona liczbą zgłoszeń.
 Z racji tego, że za chwilę muszę wychodzić do pracy nie będzie zbędnego pisania, tylko przejdę od razu do wyników :)

 Wylosowana liczba to:


A pod tym numerkiem ukrywa się:


Wylosowałam też drugą osobę, do której powędruje mała niespodzianka, którą wygrywa nr 112 czyli:



Serdeczne gratulacje dla zuocienie i malenka !!! Jeśli nie zdążę przed wyjściem napisać do Was e-maili to zrobię to jutro ale już teraz proszę o przesłanie adresów do wysyłki.

Pozostałym dziękuję raz jeszcze za zabawę, może następnym razem szczęście uśmiechnie się do Was :)

"Połączenie" (2013)

 Tradycyjnie w Święta w telewizji lecą głównie filmy, które widzieliśmy już kilka razy lub które nie bardzo nas zachęcają do oglądania. Niedzielny wieczór Wielkanocny nie różnił się zbytnio pod tym względem więc moja mama z ciocią wybrały film do obejrzenia z mojej skromnej kolekcji. 
 Wybór padł na thriller "The Call" czyli "Połączenie" z 2013 roku. Główną bohaterką jest Jordan (Halle Berry) dyspozytorka linii alarmowej 911. Pewnego dnia odbiera telefon od nastolatki, która zgłasza włamanie do swojego domu, niestety zgłoszenie kończy się tragicznie. Jordan rezygnuje z pracy "na słuchawkach" aż do pewnego dnia, kiedy postanawia pomóc innej nastolatce (Abigail Breslin) dzwoniącej na numer alarmowy. 
 Nie wiem do końca czy to film był tak dobry, czy reakcje mojej mamy i cioci spowodowały, że mi się spodobał :) Moje rodzinne dwa "strachajła" musiały aż się wina napić bo tak się spięły z nerwów :) Akcja się nie dłużyła, film nie był więc nudny i nawet trzymał w napięciu. Oczywiście były bardzo przewidywalne momenty ale nie przeszkadzały mi one zbytnio w oglądaniu. Zakończenie nie bardzo mnie zadowoliło, w sumie nie wiadomo co się stało dalej. Najwidoczniej mieliśmy sobie sami je dopowiedzieć. Nie jest to mój ulubiony sposób kończenia filmów ale, że taki finał nie jest zbyt często spotykany to można go zaliczyć do oryginalnych :)
 Jako, że my lubimy takie thrillery to był dobry wybór na spędzenie wieczoru. Jeśli ktoś również lubi taki gatunek filmowy to myślę, że nie będzie to zmarnowane półtora godziny.

PS. Ostatni dzień trwania rozdania właśnie się zaczął :)

Wesołych Świąt + przypomnienie o rozdaniu + akcja "Blogerki Pomagają Zwierzakom"

 Wszystkich odwiedzającym mojego bloga życzę Wesołych Świąt. Dużo słońca aby Lany Poniedziałek mógł być przepełniony tradycją bez kataru na drugi dzień.  Odpoczynku w gronie rodziny i znajomych. Pyszności na stole, które nie zamienią się w zbędne kilogramy. A może nawet i odwiedzin rozbrykanego zajączka z prezentami :)
pies z uszami zająca

 Przypominam również, że jeszcze przez Święta można się zgłaszać do udziału w rozdaniu na moim blogu. Zgłoszenia pod <tym> postem. Osoby, które muszą np. potwierdzić polubienie na fb powinny się również pośpieszyć ponieważ chcę jak najszybciej ogłosić zwycięzcę.
http://blondechemist.blogspot.com/2014/03/setny-post-rozdanie.html

 Zapraszam również wszystkich do udziału w Blogowej Akcji Charytatywnej - Blogerki Pomagają Zwierzakom organizowanej przez Magdę z bloga Brokat w Spreju. Na razie wszystko jest w fazie organizacji dopiero ale mam nadzieję, że uda się przeprowadzić taką akcję. Więcej informacji znajdziecie <tutaj>.
http://brokatwspreju.blogspot.com/2014/04/wspoprace-blogowe-cel-charytatywny.html

Woski do depilacji Le Fruttose

 Kobiety muszą się poświęcać aby być piękne - depilacja nóg to jedno z takich poświęceń bo nie sądzę, żeby którejś sprawiało to czystą przyjemność :) Sposobów jest sporo, jedne proste i mniej bolesne, inne bardziej. Ale chyba każda wypróbowała więcej niż jedną metodę. Podczas jakichś zakupów na allegro, do koszyka dorzuciłam woski do depilacji Le Fruttose w cenie ok. 7zł jeden plus paski do depilacji. Jeden postanowiłam wypróbować sama, drugi będzie miała okazję przetestować zwyciężczyni rozdania (które trwa jeszcze kilka dni tutaj).
cukrowe żelowe owocowe
 Wybaczcie jakość zdjęcia ale to jedyne na które załapały się oba woski :) Ale widać, że wybrałam dwa różne: jeden truskawkowy, drugi cytrynowy. Woski są w plastikowych opakowaniach, zakończone na górze rolką, mają po 100ml. Zapach jest w miarę przyjemny ale typowo truskawkowym bym go nie nazwała. Paski są pakowane po 50 sztuk, wystarczy więc pewnie na kilka depilacji.
 Dlaczego wybrałam akurat te? Ponieważ są to woski cukrowe pochodzenia roślinnego (nazywane też na aukcji żelami), które mają niższą temperaturę topnienia od zwykłych wosków. Wystarczy temperatura ok. 36 stopni C, żeby go użyć. Nie potrzeba kupować specjalnych podgrzewaczy, wystarczy wstawić go do gorącej wody (ale uważać, żeby się nie przewrócił bo woda napłynie do środka) lub na chwilę umieścić go w mikrofalówce. Poza tym są podobno delikatniejsze więc nadają się do skóry skłonnej do pękających naczynek, ból miał być zredukowany i nie powinny uczulać. Depilacja woskiem powinna wystarczyć na dłużej niż maszynką, stwierdziłam więc, że za taką cenę i w miarę prostą obsługę warto je przetestować :) Paski natomiast miały być elastyczne, wytrzymałe i mocne.
 Zacznę od tego, że wosk użyłam tylko poniżej kolan, na pierwszy raz trochę obawiałam się stosowania go gdzie indziej :) Wybrałam opcję z mikrofalówką, jednak nie zmniejszyłam mocy więc przesadziłam trochę za pierwszym razem i musiałam czekać aż ostygnie, żeby się nie poparzyć. Następnym razem już stałam przy mikrofalówce obserwując go uważnie. Gdy wosk jest już płynny zaczynamy nakładanie czyli przesuwamy rolkę po skórze pokrywając ją woskiem. Oczywiście nakładamy go zgodnie z kierunkiem wzrostu włosków. Następnie przykładamy pasek i dociskamy (również w tym samym kierunku). Po odczekaniu kilku sekund, naciągamy trochę skórę a drugą ręką energicznym ruchem odrywamy pasek w kierunku przeciwnym do wzrostu włosa. I zabieramy się za kolejne miejsce. Na koniec resztki wosku zmywamy wodą, nie potrzeba żadnych specjalnych olejków czy innych cudów.
 Ja chyba dość wolno wykonywałam ten zabieg bo wosk zdążył mi trochę zgęstnieć i musiałam znowu go włożyć do mikrofalówki na chwilę aby był bardziej płynny i lepiej się go rozprowadzało. Czynność nie jest skomplikowana ale trochę się obawiałam wrzasków z bólu :) Nie było tak źle jak myślałam, dało się wytrzymać. Nie wszystkie włoski mi wyrywało a nie chciałam powtarzać zabiegu w tym samym miejscu, może sama nie miałam takiego zdecydowania w odrywaniu pasków i stąd taki efekt. Pewnie jakby ktoś mi odrywał te paski to byłoby dokładniej i ból trochę większy :) Musze jednak przyznać, że to trochę klejąca robota :) Nie dość, że noga mi się kleiła, to jeszcze opakowanie się kleiło i ręka, i talerz w mikrofalówce. Było co sprzątać więc za drugim razem podkładałam już ręczniczki papierowe. Paski rzeczywiście są mocne i wytrzymałe, wszystkie oderwałam w całości, nie darły się na kawałki czy coś.
 Włoski odrastały minimalnie wolniej, pewnie gdybym używała go więcej niż 2 razy byłoby to bardziej zauważalne. Nie uczuliło mnie po jego użyciu, nie miałam żadnych popękanych naczynek.
 Wosku starczyłoby mi co najmniej na trzecie użycie ale jednak stwierdziłam, że to nie dla mnie. Za dużo z tym zabawy. Cieszę się jednak, że wypróbowałam tą metodę tanim kosztem, a nie zapłaciłam kosmetyczce za sprawienie mi bólu :) W najbliższym czasie jednak nie planuję takiego zabiegu powtórzyć. 
 Któraś z Was próbowała już depilacji woskiem? Przypadła Wam do gustu ta metoda? A może chciałybyście wypróbować?

Yankee Candle - Honey Blossom (sampler)

 Obiecałam, że następny zapach Yankee Candle będzie wiosenny więc dotrzymuję słowa. Na pierwszy ogień wzięłam sampler Honey Blossom w jasnofioletowym odcieniu. Oczywiście jest on dostępny na stronie goodies.pl w cenie 10zł.
 "Sampler z serii Housewarmer o zapachu słodkiego miodu, żywicznego drewna, piżmu oraz frezji." (opis ze strony goodies.pl)

 Nie jestem mistrzem opisywania zapachów, szczególnie tych bardziej skomplikowanych. Nie mam pojęcia jak pachnie samo piżmo czy frezja, więc nie dam sobie ręki uciąć czy są wyczuwalne w Honey Blossom czy nie. Mogę Wam powiedzieć, że jest to słodki zapach z domieszką cięższej nuty. Jest więc bardzo prawdopodobne, że miód i frezja połączone z drewnem i piżmem dają taki efekt :) Ma coś w sobie oryginalnego więc przypadł mi do gustu. Moim zdaniem nie jest on ani za słodki ani za ciężki, równowaga została zachowana. Nie odpaliłabym go jednak w ciepły dzień w środku lata ale na wiosnę i chłodniejsze letnie dni nadaje się idealnie :)
 Jest dość intensywny, 2 godziny palenia wypełniają pomieszczenie aromatem na kolejne godziny. Pali się podobnie jak inne samplery, po ok. 14 godzinach zostało mi go jeszcze pewnie na ok. 2-4 godz. palenia i resztki ze ścianek do wykorzystania w kominku. 
 Na pewno jeszcze kiedyś do niego wrócę. Na razie muszę zużyć trochę zapasów bo miejsca w szufladce już nie mam na nowe nabytki Yankee Candle :)

Lakiery do paznokci: Lovely, Snow Dust nr 3 oraz Revlon, Scented Perfume - Mint Fizz

 Dawno nie malowałam paznokci bo podobno u mnie w pracy nie wolno. Ale po zobaczeniu kilka razu u dziewczyn z innych zmian (jak się zmieniałyśmy) czarnych lub czerwonych paznokci stwierdziłam, że nie będę gorsza skoro one mogą to ja też chcę :) Wybór padł na Lovely, Snow Dust nr 3 oraz Revlon, Scented Perfume w odcieniu/zapachu Mint Fizz. Pod lakiery nałożyłam odżywkę Eveline 8w1 w roli bazy.
 Lovely - Snow Dust nr 3 to sreberko, które pewnie wszyscy już znają. Mam go od jakiegoś czasu ale nie było okazji do wypróbowania wcześniej. I szkoda bo chętnie dokupiłabym teraz jeszcze złotko ale chyba już nigdzie na nie nie trafię. To, że ślicznie wyglądają te lakiery na paznokciach to wiedziałam po oglądaniu ich na innych blogach. Ale to, że na moich paznokciach będzie się tak dobrze spisywał to dopiero wiem teraz.
 Zacznę od tego, że na zdjęciach widzicie 1 warstwę lakieru. Pewnie przy dwóch warstwach efekt byłby jeszcze lepszy ale nie miałam czasu już na dokładanie, poza tym nie było to konieczne. Efekt i tak był, może krycie nie było 100% ale mi to nie przeszkadzało. A na pierwszy raz łamania zasady o nie malowaniu paznokci nawet chyba lepiej, ze nie świeciłam srebrnym brokatem z daleka :) Lakier łatwo się rozprowadza, schnie dość szybko, chociaż przy drugiej warstwie mogłoby być gorzej. Mimo piaskowej formuły nie zauważyłam, żeby haczył o ubrania lub cokolwiek innego (choć na rajstopach go nie wypróbowałam  :) ). Co do trwałości to muszę przyznać, że w warunkach ekstremalnych, czyli podczas 3 dni 12godzinnej pracy, która nie służy paznokciom i dłoniom, poradził sobie bardzo dobrze. Po zakończeniu ostatniej zmiany miałam starte końcówki i mały odprysk na jednym paznokciu. Byłam wręcz w szoku bo spodziewałam się, że po pierwszym dniu będę musiała zmywać paznokcie a nie było takiej potrzeby. A ze zmywaniem nie było aż tak dużych problemów jak myślałam, że będą. Poszło to dość szybko i nie miałam brokatu potem na całych palcach więc nie było źle.
 Revlon - Scented Perfume to lakier pachnący po wyschnięciu. Kupiłam go pewnie z rok temu, jak nie więcej w Super-Pharm w cenie 9,99zł na promocji. Nie wiem jednak czy są jeszcze dostępne te lakiery. Mój wybór padł na połączenie niebieskiego koloru z zapachem miętowym czyli Mint Fizz.
 Na zdjęciach mam 2 warstwy lakieru, przy jednej są spore prześwity i ciężko go równomiernie nałożyć. Trzecia warstwa pewnie dałaby jeszcze lepszy efekt ale dwie to u mnie zazwyczaj max, no i pamiętajmy o  braku czasu na takie poprawki. Schnie gorzej niż poprzednik, nie wiem czy na zdjęciach to widać ale na niebieskim lakierze miałam po wstaniu rano ślady od włosów/poduszki lub czegoś takiego. Zapach jest wyczuwalny jak przysuniemy sobie dłoń do twarzy, z daleka na pewno go nie czuć. Przypomina miętę choć na pewno nie taką z ogródka/doniczki, raczej pastę do zębów lub gumę do żucia :) Utrzymywał się przez te 3 dni noszenia go na paznokciach. Trwałość nie jest najgorsza, nosiłam go już na paznokciach wcześniej i spokojnie te 3 dni wytrzymywał tylko ze startymi końcówkami. Jednak ekstremalnych warunków nie przetrwał w takim stanie jak Lovely, już po pierwszym dniu miałam lekko starte końcówki. 3 dnia na kciuku prawej ręki już prawie nic nie zostało z niego, na kilku innych również pojawiły się odpryski (oczywiście zaczął schodzić jak byłam już w pracy). Ze zmywaniem nie było problemów, jednak farbuje troszkę skórki wokół paznokci przy tym. Obawiam się, że mógłby odbarwiać również płytkę paznokcia gdybym nie stosowała pod niego bazy.
 Podsumowując: Z lakieru Snow Dust jestem bardzo zadowolona, na pewno będę po niego sięgać mimo wiosny chociaż jako dodatek do innego koloru. Zaskoczył mnie bardzo pozytywnie. Lakier z Revlonu lubię głównie za kolor, choć do niedawna nie narzekałam na jego trwałość. Ciekawa jestem jak wypadają inne pachnące lakiery z tej serii ale nie trafiłam później na nie w promocyjnej cenie więc się nie skusiłam.
 Miałyście lakiery z tych serii? Może jakiś inny zapach Revlonu posiadacie?

Essence - Longlasting Lipstick, 08 Colour Crush

 Wiosna to zdecydowanie czas na wyciągnięcie kolorowych produktów do makijażu, chociaż w sumie ja ich wcale nie chowam :) Wydaje mi się, że wiele osób nie lubi/boi się kolorowego makijażu oczu, częściej decydują się na żywsze kolory na ustach. Ja lubię oba warianty. Dzisiaj będzie o produkcie marki Essence - Longlasting Lipstick czyli długotrwałej pomadce. Obecnie w szafach Essence występują one w 12 odcieniach, od naturalnych po żywe kolory - każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Ja wybrałam kolor 08 - Colour Crush czyli intensywny róż. A cena jest zachęcająca do wypróbowania bo tylko 9,99zł. Waga pomadki to 3,8g i można ją używać przez 2 lata.
 Moim zdaniem mają one ładne opakowania: czarny, matowy plastik z obwódką w kolorze szminki. Przy posiadaniu kilku odcieni nie trzeba więc szukać na spodach która ma jaki kolor, widać to od razu. Zamknięcie jest solidne, nie otwiera się samo w torebce lub kosmetyczce. Na sztyfcie mamy literkę "e", ciekawie się to prezentuje.Mają bardzo delikatny zapach, którego nie czuć na ustach.  
swatch
 Konsystencja jest kremowa, pomadka łatwo sunie po ustach. Nie daje matowego wykończenia, raczej delikatnie błyszczące ale nie ma w sobie drobinek. Pigmentacja jest jak najbardziej zadowalająca, łatwo pokryć usta kolorem. Jednak muszę zaznaczyć, że jeśli wcześniej nałożę na usta np. wazelinę lub inny tego typu produkt nawilżający usta to mam duże problemy z równomiernym rozprowadzeniem koloru. Zdecydowanie lepiej sprawuje się solo. Nie wysusza ust na wiór jak to typowe produkty longlasting mają w zwyczaju. Nie daje też nieprzyjemnego uczucia ściągnięcia na ustach ale też nie nawilża ale tego nie oczekiwałam. Po jej zniknięciu czuję jednak potrzebę posmarowania czymś ust dla większego komfortu. Na ustach w kiepskim stanie nie prezentuje się zbyt dobrze, podkreśla suche skórki i nierówności.
swatche na ustach
 Co do trwałości to na pewno nie jest produkt długotrwały, przynajmniej nie na moich ustach. Choć muszę zaznaczyć, że ja z każdą pomadką/błyszczykiem mam problem z trwałością. Nie "wgryza" się w usta, zachowuje się jak typowa szminka. Bez jedzenia i picia wytrzymuje w najlepszym wypadku ok. 2 godz., po posiłku zostają już tylko same kontury. Gdy nałożę ją jednak na jakiś nawilżacz to (po uporaniu się z jej równomiernym rozprowadzeniem) trwałość jest jeszcze gorsza bo nawet nie wytrzyma 1 godziny. Dodatkowo zbiera się wtedy nieestetycznie na styku warg, nawet po odciśnięciu nadmiaru o chusteczkę.
 Podsumowując: Na moich ustach pomadka sprawuje się bez rewelacji, lubię jednak ją za kolor więc mimo wszystko dość często po nią sięgam. Przyzwyczaiłam się, że nie mogę cieszyć się pięknymi, kolorowymi ustami przez kilka godzin bez poprawek. Nie skuszę się jednak na inne kolory z tej serii m.in. za brak współpracy z produktami nawilżającymi usta. Oczywiście to może być kolejny problem moich ust, na waszych może się spisywać znacznie lepiej. Poza tym chcę wypróbować tez kilka innych szminek. Ale za 9,99zł myślę, że można je wypróbować bo kolory są na prawdę bardzo ładne :)

PS. Rozdanie nadal trwa a ja już jestem zszokowana liczbą zgłoszeń i podskoczeniem liczby obserwatorów aż do 202. Wielkie WOW, dziękuję Wam bardzo :* Mam również nadzieję, że chociaż część z Was zostanie ze mną na dłużej i nie dołączyła do obserwatorów tylko ze względu na chęć wygranej.

DeBa, BioVital - Repair Conditioner czyli balsam regenerujący

 Jaki czas temu w Biedronkach były dostępne produkty firmy DeBa. Szampony i odżywki w pojemności 400ml kosztowały najpierw ok. 6zł, później były przecenione na 3-4zł. Przy takie cenie nie sposób było przejść obok nich obojętnie więc skusiłam się na Repair Conditioner czyli balsam regenerujący/odżywkę (obie nazwy stosują na opakowaniu). Zastanawiałam się czy w ogóle pisać jeszcze o niej skoro nie jest obecnie dostępna ale stwierdziłam, że na pewno jeszcze się kiedyś w Biedronkach pojawią ich produkty więc piszę :)
 Opakowanie to plastikowa butelka z otwarciem typu "press" czyli naciskami zieloną część na zakrętce i wysuwa nam się otwór dozujący produkt (płyn micelarny BeBeauty też ma takie). Jak na produkt za 6 zł ma ładną szatę graficzną. Na początku nie ma problemów z wydobyciem odżywki z opakowania, gorzej pod koniec ponieważ plastik nie należy do najłatwiejszych w zgniataniu więc trzeba się sporo natrząść butelką. Nie widać też zużycia produkty, trzeba po wadze opakowania domyślić się kiedy się kończy :) Zapach jest przyjemny ale nie utrzymuje się długo na moich włosach. Konsystencja jest dość rzadka, dla nie na tyle żeby spływała nam z dłoni czy z włosów. Łatwo ją rozprowadzić na włosach.
 Od producenta: "Odżywkę do włosów DeBa Bio Vital wzbogacono o kompleks organicznych olejów z shea, olej arganowy i migdałowy, które mają działanie nawilżające. Formuła pomaga łatwiej czesać włosy bez ich przetłuszczeniu albo spłaszczenia. Bez sylikonów. Do wszystkich rodzajów włosów. Sposób użycia: Nanieść balsam na włosy umyte od korzeni do końcówek, pozostawić na 3-5 minut, a następnie dokładnie spłukać wodą." (pisownia oryginalna)
 Działanie: Szczerze mówiąc to raz ją lubię bardziej, raz mniej. Zależy to od tego z jakim szamponem ją użyję. Lepiej sprawdza się z tymi, które mniej plączą moje włosy. Mogę wtedy nałożyć normalną ilość odżywki i nie mieć większych problemów z rozczesaniem włosów. Przy szamponach, które je mocniej plączą muszę nakładać więcej produktu, aby jakoś poradzić sobie z ich rozczesaniem. Niestety wiąże się to z obciążeniem włosów, są wtedy "przyklapnięte" i nawet pianki dodające objętości, które zazwyczaj jakiś mały efekt dawały nie robią wtedy nic. Dlatego używałam jej tylko z niektórymi szamponami np. czarny Gliss Kur. Przy normalnej ilości zastosowanego produktu nie miałam problemów ze zmywaniem jej z włosów. Nawet większa ilość nie powodowała szybszego przetłuszczania, nadal myłam włosy co drugi dzień. Włosy po jej użyciu były gładkie i miękkie, nie puszyły się, nie były przesuszone i sianowate. Mimo wszystko jest wydajna, właśnie dzisiaj ją skończyłam (przy nieregularnym używaniu).
 Podsumowanie: Jeśli kiedyś jeszcze będą dostępne produkty tej firmy w Biedronkach to pewnie skuszę się na nie. Czy kupię tą konkretną odżywkę? Możliwe, chociaż pewnie będę chciała wypróbować inną wersję.
 A wy używałyście jakiś produkt DeBa? Może polecicie jakiś, na który warto się skusić w przyszłości?

Isana Med - Krem do Rąk Urea (z mocznikiem)

 O kremach do rąk marki Isana jest sporo postów, szczególnie o wersji z mocznikiem. Postanowiłam również ją wypróbować ale stojąc przy półce z kremami w Rossmannie zdecydowałam się na troszkę inną wersję, dokładniej na krem do rąk Urea ale z serii Isana Med. Ceny kremów Isany są korzystne bo ok. 6zł za 100ml, nie pamiętam jednak dokładnie czy cenowo seria Med różni się od tej zwykłej.
 Opakowanie typowe dla kremów tej marki, plastikowa tubka zamykana na klik. Konsystencja kremu jest średnio gęsta, ani nie jest zbyt lejący ani zbyt gęsty czyli w sam raz. Krem łatwo się rozprowadza na dłoniach. Ma dość specyficzny zapach, nie jest on może najpiękniejszy ale nie jest też bardzo intensywny więc mi nie przeszkadza.
 Jak widzicie w opisie producent, w kremie znajduje się 5,5% mocznika (w zwykłej wersji jest go 5%) i plasuje go to na drugim miejscu w składzie, zaraz po wodzie. Polecany jest do skóry bardzo suchej i szorstkiej więc takiej jak moja odkąd zaczęłam pracować ( :-/ ). Powinien mi w tym pomóc wygładzając i nawilżając dłonie. Zaznaczę tylko, że moje dłonie nadal są narażone na te czynniki, które sprawiają, że są suche i szorstkie więc żaden krem cudów długotrwałych nie zdziała. Jak się więc sprawdził?
 Działanie: Do rozprowadzenia kremu na całych dłoniach wystarczy niewielka ilość, na noc jak zwykle stosowałam go więcej niż potrzeba. Przy większej ilości oczywiście dłużej się wchłania i zostawia film na dłoniach. Przy normalnym użyciu w ciągu dnia nie zauważyłam problemów z wchłanianiem i lepkimi warstewkami. Czuć, że coś jest na dłoniach bo są bardzo gładkie, miękkie i lekko śliskie ale nie jest to nieprzyjemne uczucie, oczywiście dla mnie. Po nakremowaniu rąk mogę normalnie korzystać np. z laptopa i nie zostawiam tłustych śladów na klawiaturze pisząc np. posty i komentarze na waszych blogach :) Dla mnie jest to bardzo ważne bo zazwyczaj nie stosuję kremów za często w dzień bo nie lubię tych tłustych śladów na wszystkim czego dotknę. Z tym kremem nie mam tego problemu dlatego go bardzo polubiłam. Z szorstką skórą sobie radzi całkiem nieźle. Nawilżenie jest, owszem, ale jak mówiłam co krem załagodzi to 3 dni po12 godz. w pracy znowu zepsuje ten efekt. Ale to nie jego wina.
 Podsumowując: bardzo fajny krem za przystępną cenę. Widać wyraźną różnicę pomiędzy dłońmi sprzed jego użyciem a po, przyjemna zmiana. Obecnie mam 3 kremy jeszcze w zapasach ale do tego kremu na pewno jeszcze wrócę.

"Olimp w Ogniu" (2013) oraz "Świat w Płomieniach" (2013)

 W roku 2013 mogliśmy w krótkim odstępie czasu oglądać w kinach dwa filmy o bardzo podobnej fabule. W skrócie można powiedzieć, że oba pokazują historię zaatakowania Białego Domu przez terrorystów. I w obu jeden bohater ratuje prezydenta i pokonuje terrorystów. Raczej mało realne ale nie czepiajmy się :)

"Olimp w Ogniu" ("Olympus Has Fallen")
 W roli głównej zobaczymy Gerard'a Butler'a jako bohaterskiego agenta Secret Service praz Aaron'a Eckhart'a jako prezydenta. O ile tego drugiego kiepsko kojarzę to oglądane przeze mnie filmy w których występował Butler mi się podobały dlatego też chciałam zobaczyć i ten.

"Świat w Płomieniach" ("White House Down")
 Tutaj w roli głównej mamy "ciacho" - Channing Tatum, na którego bardzo lubię patrzeć nawet jeśli film nie porywa fabułą :) Polubiłam go w Step Up i tak już mi zostało więc staram się oglądać filmy z jego udziałem. Prezydenta natomiast zagrał Jamie Foxx, który momentami nawet był lekko zabawny.

 Tłumaczenia tytułów na język polski mnie zazwyczaj irytują dlatego zazwyczaj posługuję się angielskimi. Jak ktoś mnie pyta czy widziałam jakiś film to zazwyczaj najpierw muszę wiedzieć jak w oryginale się nazywał żeby odpowiedzieć. Tutaj o ile "Olimp w ogniu" mogę zrozumieć to już drugi nie bardzo rozumiem. Nie nazwałabym Białego Domu całym światem więc skąd to tłumaczenie?  Poza tym chyba jedna osoba je tłumaczyła, że uparła się na te płomienie i ogień :) W oryginale są to słowa wypowiadane jako potwierdzenie, że Biały Dom został przejęty przez terrorystów, czyli nawiązuje do fabuły. U nas Biały Dom musiał zapłonąć żeby tytuł miał sens. Może się czepiam ale bardziej niż mało oryginalna fabuła denerwują mnie te również mało oryginalne, polskie tłumaczenia.
 Nie ma sensu rozpisywać się nad fabułą, porównywać oba filmy. Dla mnie są to filmy akcji na podobnym poziomie. Jeśli ktoś lubi takie filmy to mogę je polecić. Jeśli ktoś lubi oryginalną, skomplikowaną fabułę - lepiej sobie odpuścić. Jeśli kto chce popatrzeć na przystojniaków biegających z karabinem/pistoletem (czy jak się zwie ten sprzęt) to w zależności czy wolicie Butler'a czy Tatum'a to ten film wybierzcie :)