Tess Gerritsen - Ogród Kości

 Ostatnio kiepsko mi wychodziło czytanie książek ale udało mi się wreszcie przysiąść i skończyć "Ogród Kości" autorstwa Tess Gerritsen. Z zawodu lekarz, obecnie pisarka romansów kryminalnych oraz thrillerów medycznych.
Opis z okładki:
"Czasy współczesne. Julia Hamill dokonuje makabrycznego odkrycia na terenie nowo nabytej posiadłości w Massachusetts - wykopuje czaszkę kobiety noszącą nieomylne ślady popełnionej zbrodni. Odpowiedzi na pytanie, kim jest zamordowana, należy szukać w innej epoce. Boston, rok 1830. Norris Marshall, ubogi student medycyny zarabiający na utrzymanie i czesne uczestnictwem w ponurym procederze handlu zwłokami, staje się głównym podejrzanym w sprawie serii mordów. Straszliwie okaleczone ciała dwóch pielęgniarek i lekarza zostają znalezione w pobliżu szpitala uniwersyteckiego. Aby dowieść swojej niewinności Norris musi odszukać jedynego świadka, który widział zabójcę - piękną szwaczkę z bostońskich slumsów przekonaną, że będzie następną ofiarą..."
 W książce przeplatają się zdarzenia współczesne oraz te z XIX wieku, które są głównym wątkiem. Mimo, że nie przepadam zazwyczaj za takim skakaniem w fabule to tutaj mi to nie przeszkadzało. Czytało się ją bardzo dobrze i gdybym miała więcej wolnego czasu w przedświątecznym okresie to na pewno skończyłabym ją duuużo szybciej. Przedstawione wydarzenia ukazują szokującą wizję tamtych czasów. Zakończenie jest zaskakujące więc powinno usatysfakcjonować większość czytelników.
  To dopiero druga powieść tej autorki, którą miałam okazje przeczytać ale na pewno sięgnę po więcej. Wam też polecam :)

Nivea, Aqua Effect - Regenerujący krem na noc

 Akurat kończy mi się regenerujący krem na noc Aqua Effect firmy Nivea (zostało go na 1-2 użycia) więc postanowiłam napisać o nim kilka słów. Niestety nie pamiętam ile dokładnie kosztował ale pewnie ok. 15 zł za 50ml.
 Posiadam wersję jest dla cery normalnej i mieszanej, wzbogaconą witaminą E oraz tajemniczym Hydra IQ. W skrócie jest to składnik stymulujący powstawanie akwaporyn czyli białek umożliwiających transport cząsteczek wody. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej to na stronie nivea.pl znajdziecie m.in. krótki filmik wyjaśniający (takie małe zboczenie chemiczki) :)
 Krem znajduje się w szklanym, niebieskim opakowaniu. Niestety nie ma na nim informacji czy jest to wersja dla cery suchej i wrażliwej czy normalnej i mieszanej, trzeba więc zapamiętać co pisało na kartoniku. Zapach jest typowy dla kremów tej firmy, ja osobiście go lubię. Ma gęstą konsystencję ale łatwo się go rozprowadza na twarzy.
 Stosuję go w razie potrzeby czyli gdy moja skóra jest sucha lub podrażniona. Gdy nie mam takiego problemu to używam go raz na tydzień, obecnie sięgałam po niego częściej. Wiem, że lepsze efekty dawałby stosowany regularnie ale używałam na zmianę z innym kremem o którym napisze wkrótce. Przy takim używaniu wystarczył mi na prawdę na długo bo pewnie ponad pół roku.
 Mimo tego jestem zadowolona z jego działania. Krem zostawia na twarzy tłustą warstwę i dość długo się wchłania ale przy kremach na noc mi to nie przeszkadza. Ważne, że podrażnioną skórę szybko ukoił a suchą nawilża. Nie mam jednak pewności czy czasami mnie nie zapycha, mam jeszcze jednego podejrzanego. Jeśli faktycznie jest za to odpowiedzialny to byłoby gorzej gdybym go używała codziennie, a tak idzie sobie z tym poradzić. Mimo wszystko sprawdził się do postawionych mu celów więc nie jest zły, do nocnego nawilżania polecam. Na razie mam inny krem do wypróbowania ale może jeszcze do niego wrócę jak będę w potrzebie.

Świąteczne paznokcie: Delia, Coral Prosilk oraz Wibo, Extreme Nails

 Korzystając z tego, że na Święta pomalowałam paznokcie chciałabym zaprezentować dwa lakiery, które użyłam. Będzie to Delia, Coral Prosilk nr 49 czyli odcień czerwieni z złotym shimmerem oraz Wibo, Extreme Nails nr 49 czyli odcień zieleni ze złoto-zielonym shimmerem. Oba były kupione co najmniej rok temu, jak nie więcej więc nie pamiętam ich cen, ale nie są to drogie lakiery, kosztują poniżej 10zł.
 Ciężko było uchwycić kolory na zdjęciach, Delia jest jednak ciemniejsza, wpada bardziej w kolor wina niż pomarańcz. Zieleń jest lepiej oddana. Zdjęcie z flash'em było robione w dzień pomalowania czyli w Wigilię (choć zdążyłam niedoschniętym lakierem dotknąć talerzy lub sztućców podczas nakrywania stołu), natomiast bez flasha było robione drugiego dnia świąt, widać starte końcówki na kciuku.
 Oba lakiery bardzo lubię, nie tylko ze względu na kolory. Oba nakładałam na odżywkę Eveline 8w1. Przy Delii wystarczyła jedna warstwa lakieru do pełnego krycia płytki i intensywnego koloru, natomiast przy Wibo nałożyłam dwie. Czas schnięcia ciężko porównać skoro nałożyłam różną liczbę warstw, jedna szybciej schnie od dwóch (szczególnie jeśli nie czeka się do całkowitego wyschnięcia tej pierwszej bo się człowiek spieszy). Starte końcówki pojawiły się na trzeci dzień ale muszę podkreślić, że podczas malowania nie pokryłam ich lakierem. Jakoś nie mam tego zakodowanego w głowie i ciężko mi pamiętać o tym tylko dlatego, że zobaczyłam gdzieś na YouTube jak tak robią :) Mimo tego jestem zadowolona z trwałości tych lakierów bo lekko starte końcówki mi nie przeszkadzają w noszeniu lakieru. Pierwsze odpryski pojawiły się dopiero dzisiaj czyli piątego dnia, końcówki są też już mocniej starte więc czas je zmyć.
 Za tą cenę uważam, że warto się im bliżej przyjrzeć i wybrać jakiś kolor na próbę :)

Poświąteczne chwalenie :)

 Dziękuję wszystkim za życzenia pod poprzednim postem. Mam nadzieję, że Wasze Święta były udane, brzuszki pełne a dodatkowe kilogramy poszły w cycki :) Niestety zostały po nich tylko wspomnienia i oczywiście prezenty znalezione pod choinką. Postanowiłam więc pochwalić się swoimi nowymi nabytkami :)

 Cieplutkie rękawiczki oraz zakolanówki, które uwielbiam nosić je jesienią i zimą do sukienek i spódniczek, to chyba moja 4 lub 5 para :)
 Kolejnymi prezentami były turkusowe perełki oraz róż Candy Floss firmy W7.
 Rozkloszowana, skóropodobna spódniczka od dawna była na mojej "chciej liście" ale niestety ciężko było znaleźć pasujący rozmiar. Ta również jest trochę za duża, zamiast w pasie zatrzymuje się na biodrach ale mówi się trudno. Nie będę narzekać na prezenty :)
Pachnący prezent zawierający 4 woski i 4 samplery Yankee Candle oraz 2 zapachy Kringle. Niestety nie posiadam kominka więc woski będą musiały poczekać aż znajdę taki, który będzie mi pasował do pokoju.
 Ostatnimi prezentami są pędzelki do makijażu oraz metalowe wiadereczko z serduszkiem, w którym zamieszkały. Wśród pędzelków jest jeden firmy Zoeva 227 Soft Definer, reszta to Hakuro: H55, H50s, H24, H79 oraz H76. Zoeva 227 jest bardzo podobna do H79, liczyłam na jeden z nich a nie oba :)

 Jestem bardzo zadowolona z moich prezentów i strasznie się cieszyłam z nich. Moje Gwiazdorki się spisały na medal :) A Wy jesteście zadowoleni ze swoich?

"Holiday" (2006) oraz "Cztery Gwiazdki" (2008)

 Nie wiem czy już wiecie ale "Kevin sam w domu" jednak pojawi się w Polsacie 25.12 o godzinie 20:05 :) Ciekawe po co go puszczali w listopadzie skoro wiadomo, że widzowie będą chcieli go "przywrócić" na Święta. Już próbowali rok temu...
 Ostatnio byłam zaskoczona, że są osoby które nie oglądały jeszcze "To tylko miłość" i mam nadzieję, że zachęciłam Was do oglądania. Dziś kolejne propozycje filmów na Święta. Te tytuły pojawiły się już w komentarzach pod poprzednim postem ale może nie każdy je widział :)
 "Holiday" ("The Holiday") to komedia romantyczna w której występują m.in. Cameron Diaz, Kate Winslet, Jude Law oraz Jack Black. Opowiada historie dwóch kobiet, które na święta zamieniają się domami. Jak się można domyślić po gatunku filmowym, w fabule znajdzie się miejsce dla miłości ale nie tylko. Bardzo przypadł mi do gustu.
"Cztery Gwiazdki" ("Four Christmases") mają w sobie trochę więcej komedii. Reese Witherspoon oraz Vince Vaughn wcielają się w parę, która w święta są zmuszeni odwiedzić swoich rozwiedzionych rodziców i ich nowe rodziny. Choć woleli by znaleźć się w ciepłych krajach czeka ich teraz poczwórne "szczęście" :) Też nie wszystkich członków rodziny lubię odwiedzać ale aż takich przygód nie mam jak bohaterowie tego filmu.
 Krótko mówiąc: oba filmy uważam za warte obejrzenia w tym świątecznym okresie. Ja na pewno zabiorę się za szukanie płyt z nimi i któryś z polecanych przeze mnie na pewno pojawi się po raz kolejny na ekranie telewizora lub laptopa. Ale nie będą to "Listy do M." bo ostatnio w TV je widziałam więc stawiam na zagraniczne kino w te święta :)

Eveline, Nail Therapy Professional - 8w1 Total Action, Skoncentrowana odżywka do paznokci

 Prezenty w większości kupione i zapakowane. Choinka ubrana. Porządki prawie skończone. Wypadałoby więc coś napisać na blogu.
 Dziś trochę paznokciowo. Moje paznokcie od jakiegoś czasu były w bardzo złym stanie. Na początku jak zaczęły się łamać i rozdwajać próbowałam odżywki z Essence, o której pisałam tutaj. Nie byłam z niej zadowolona więc zdecydowałam się kupić skoncentrowaną odżywkę do paznokci 8w1 firmy Eveline. Szczerze to trochę się bałam zacząć ją używać bo opinie są podzielone ale zaryzykowałam. 
 Producent poleca ją jako rozwiązanie na wiele problemów: regeneruje, odbudowuje, utwardza, uszczelnia, pobudza wzrost, zabezpiecza przed pękaniem, łamaniem i rozdwajaniem oraz przywraca gładką i lśniącą powierzchnię. Efekt ma być widoczny po 10 dniach stosowania. Zaleca się używać codziennie, nakładając jedna warstwę a po czterech dniach zmyć je i zacząć od nowa. Kuracja ma trwać 4-6 tygodni.
 Stosowałam się do zaleceń producenta i używałam jej codziennie przez 4 tygodnie. Czy dobrze zrobiłam? Zaraz się dowiecie :)
 Zacznę od tego, że jak widać odżywka ma mleczny kolor co widać szczególnie przy nakładaniu kolejnych warstw. W ciągu tych 3-4 dni nie odpryskuje, nie miałam też większego problemu z jej zmywaniem. Przez ten czas nie używałam kolorowych lakierów do paznokci więc nie wiem jak z nimi współpracuje. Po 3 tygodniach kiedy było już jej mniej w buteleczce zauważyłam, że trochę gorzej się nakłada na paznokcie bo odrobinę zgęstniała ale nie było to jakimś dużym problemem.
 Jeśli chodzi o jej działanie to muszę przyznać, że stan moich paznokci znacząco się poprawił podczas jej używania. Ani jeden paznokieć (nie liczę tego w pierwszym dniu bo wtedy nie zdążyła zadziałać) przez ten czas się nie złamał, nie pękł, nie rozdwoił. Paznokcie były wyraźnie twardsze i na prawdę szybciej rosły. Gdyby nie to, że na początku założyłam 4 tygodniową kurację pewnie bym ją kontynuowała. Całe szczęście nie zrobiłam tego bo chciałam zobaczyć jak po jej zakończeniu sie będą zachowywać do pełnej recenzji. Dlaczego na szczęście? Bo właśnie pod koniec 4 tygodnia (między przedostatnim a ostatnim zmywaniem) pojawiły się na moich paznokciach małe, bordowe plamki, 3 przy prawej ręce i 1 przy lewej. Może na prawej ręce nakładały mi się trochę grubsze warstwy i stąd one bardziej ucierpiały. Nie były one bolesne, tak samo jak ogólnie nie odczuwałam żadnego dyskomfortu podczas używania tego produktu. Po kilku dniach zniknęły bez śladu. Jedynie skórki wokół paznokci trochę ucierpiały bo nie zawsze chciało mi się je zabezpieczać kremem lub oliwką. Moja wina.
 Od zakończenia kuracji minęło właśnie 5 tygodni. Jak obecnie wygląda stan moich paznokci? Paznokcie nadal są twarde i szybko rosną niestety po ok. 3,5 tygodnia pękł pierwszy paznokieć. Nie wszystkie efekty więc są długotrwałe. Na dzisiaj 2 paznokcie prawej ręki (kciuk i wskazujący) musiałam obciąć i widzę, że lewy kciuk jutro też podzieli ich los zanim pęknięcie zajdzie za głęboko :(
Stan paznokci ok. 3 tygodnie po zakończeniu kuracji.
 Czy zdecyduję się na kolejną kurację? Pewnie tak ale będzie ona trwała najwyżej 3 tygodnie żeby uniknąć tych dziwnych plamek. Czy jestem zadowolona? W porównaniu z tym co się działo z moimi paznokciami a tym co jest teraz to owszem. Widzę poprawę mimo, że niektóre nie wytrzymały. Jednak  7,5 tygodnia bez pękniętego paznokcia to było miła odmiana. Uważam, że warto wypróbować tylko trzeba obserwować paznokcie czy coś się z nimi nie dzieje niedobrego.
 Wybaczcie, że się tak rozpisałam :)

"To Właśnie Miłość" (2003) oraz "Listy do M." (2011)

 Święta coraz bliżej a ja nadal nie mam wszystkich prezentów. Najgorsze, że nie mam w ogóle pomysłu na prezenty dla taty i brata ani nie chcą mi ułatwić zadania i twierdzą, że nie wiedzą co chcą. Mam nadzieję, że podczas chodzenia po sklepach wpadnie mi coś w oko i zdążę wszystko kupić.
 Przechodząc do tematu posta. Każdy z nas ma pewnie filmy bez których ciężko wyobrazić sobie święta. Choć telewizja nam w tym roku popsuła plany puszczając "Kevin sam w domu" i "Kevin sam w Nowym Yorku" w listopadzie. Serio? Święta bez Kevina to nie święta. Oglądałam go już tyle razy, że znam prawie na pamięć. Jednak jakoś dziwnie gdy wiem, że w tym roku nawet gdybym chciała go obejrzeć to nie będzie pewnie okazji. 
 Dziś kilka słów o dwóch filmach o tematyce świątecznej (mam nadzieję, że przed świętami jeszcze napiszę chociaż o dwóch innych).
Love Actually
 Moim ulubionym filmem świątecznym jest  chyba "Love Actually" czyli "To Właśnie Miłość". Ten film mogę oglądać co roku i jeszcze mi się nie znudził. Komedia romantyczna pokazująca kilka historii na raz, wszystkie w jakimś stopniu się łączą razem w jedną całość. Każda inna, jedne poważniejsze, drugie lekkie, radosne i smutne, śmieszą i wzruszają. Każdy znajdzie chyba chociaż jedną część, która mu się spodoba. Mam swoje ulubione sceny np. tańczącego pana premiera :) Jest też wiele innych ale nie chcę za dużo zdradzać jeśli ktoś nie widział jeszcze filmu. Podoba mi się również soudtrack, nie jest cały świąteczny ale może to i dobrze. Jeśli jest ktoś kto jeszcze nie oglądał to gorąco polecam.
 W 2011 roku powstała polska wersja tego filmu czyli "Listy do M.". Na początku byłam trochę wkurzona, nie mogą wymyślić czegoś sami tylko kopiują mój ulubiony film i na pewno zrobią to strasznie. Jak widzicie nawet plakat jest podobny. Zbierał dobre recenzje, tłumy szły do kina go oglądać więc musiałam się przekonać czy choć trochę sprostali zadaniu. Na szczęście pozytywnie się zaskoczyłam. I choć niektóre części są lepsze od drugich to jednak całość przyjemnie się ogląda. Soundtrack również jest udany, chociaż nie wiem dlaczego na płycie z muzyką nie ma "Somewhere Over The Rainbow" wykonywanej przez Israel'a Kamakawiwo'ole. 
 Jednak oryginał nadal pozostaje moim ulubionym i zawsze wybiorę go zamiast polskiej wersji. A jak Wam się podobają oba filmy? Który wolicie?

Grace Cole, Fruit Works - Body Scrub

 Znalazłam wreszcie dłuższą chwilę więc chciałabym Wam przedstawić Body Scrub czyli peeling do ciała angielskiej marki Grace Cole, z serii Fruit Works. Pierwszy raz spotkałam się z tą marką i jej produktami, postanowiłam więc skusić się i przetestować. Kupiłam go w drogerii Stop & Shop za 9,99zł, jego pojemność to 238ml. Wybrałam wersję Passion Fruit & Guava czyli Marakuja (albo inaczej męczennica jadalna :) ) i Gujawa (nigdy w życiu jej nie widziałam na oczy). Były dostępne jeszcze 3 lub 4 inne wersje.
peeling
 Mój peeling ma fioletowy kolor (każdy zapach miał inny) i przyjemnie, owocowo pachnie. Nie jest to bardzo intensywny i męczący zapach. Znajduje się w plastikowej, miękkiej i przeźroczystej tubce. Jego konsystencja jest żelowa ale bardziej gęsta niż żeli pod prysznic czy do mycia twarzy. Gdy się mu dobrze przyjrzymy widać malutkie drobinki, na zdjęciu są prawie niewidoczne, wyglądają po prostu na jaśniejsze plamki.
 Od razu pierwszego dnia po kupnie powędrowałam z nim pod prysznic. Niestety rozczarował mnie totalnie. Drobinek jest dość mało i są takie delikatne, że peelingu nie da się nim wykonać. Można się co najwyżej pomasować nimi ale martwego naskórka nam nie usuną. Ale nie zraziłam się i stwierdziłam, że skoro ładnie pachnie to wykorzystam go jako normalny żel pod prysznic. I tu kolejny minus, ten produkt nawet drobinę się nie pieni.
 Podsumowując poza przyjemnym zapachem nie widzę więcej plusów. Postaram się go zużyć ale na pewno więcej go nie kupię. Wam też nie polecam bo za tą cenę są na pewno dużo lepsze produkty.

Original Source - Żel pod prysznic 2

 Święta coraz bliżej więc wolnego czasu coraz mniej. Ten tydzień jak na razie mam strasznie zajęty, ciągle coś jest do zrobienia lub załatwienia. Pomiędzy jednym obowiązkiem a drugim postanowiłam napisać chociaż krótką notkę :)
 Niedawno pisałam o żelach pod prysznic Original Source, których największą zaletą wg mnie są cudowne zapachy (mimo, że nie utrzymują się długo). Dziś chciałabym polecić wam dwa nowe zapachy: Coconut oraz Raspberry & Cocoa. Oba przypadły mi do gustu, ich nazwy dobrze odwzorowują to co czujemy po wydostaniu żelu z opakowania :) Jeśli miałabym wybrać tylko jeden to chyba skusiłabym się na kokosową wersję. Malina z kakao przypominają gorzką czekoladę z nadzieniem malinowym, wolałabym jednak mleczną ale to już jest czepianie się. W końcu nie mam tego jeść :) Trzecim nowym zapachem jest Mandarin & Basil, ale w moim Rossmannie go już nie było więc nawet nie miałam okazji go powąchać.

 Zostając przy tej firmie muszę się pochwalić wygraną w rozdaniu organizowanym przez Milaczek z bloga Drugstore is my second home. To moja pierwsza wygrana w życiu więc bardzo się ucieszyłam. Nagrodą był zestaw kosmetyków Original Source: żel pod prysznic, płyn do kąpieli oraz scrub do ciała. Wszystkie mają zapachy, których jeszcze nie używałam więc będzie okazja powąchać coś nowego :) 
Wszystkich serdecznie zapraszam na bloga organizatorki, której jeszcze raz dziękuję za miłe słowa i wygraną :)

O płytach uczestników talent show

 Na pewno część z Was ogląda lub oglądała jakieś talent show typu Idol, X Factor, Mam Talent czy Must Be The Music. Mi zdarza się oglądać jeśli nie w TV to chociaż występy w internecie, choć tegoroczne sezony jakoś mnie ominęły. Często zdarza się, że więcej o uczestnikach się nie słyszy ale są też tacy o których jest dłużej głośno. Dzisiaj będzie o tej drugiej grupie ponieważ miałam okazję przesłuchać płyty niektórych uczestników polskich talent show. A płyty z muzyką to często dobry prezent świąteczny więc możne któraś Was zainteresuje :)
 1. Bednarek - Jestem...
 Kamila Bednarka poznaliśmy dzięki programowi "Mam talent" gdzie zajął drugie miejsce (choć wg mnie powinien wygrać). Pewnie znacie jego wcześniejsze piosenki z zespołem Star Guard Muffin takie jak: "Dancehall Queen" czy "1, 2 w górę ręce". Całych płyt zespołu nie znam, pierwszą jaką przesłuchałam była właśnie już solowa płyta o której teraz mowa. I muszę przyznać, że nie jestem jakąś wielką fanką reggae, podobały mi się pojedyncze piosenki jak np. dwie wcześniej wymienione. Ale ta płyta na prawdę przypadła mi do gustu. Znajdziemy tu zarówno coś szybkiego i wolnego, po polsku i po angielsku. Najbardziej znanym jest pewnie cover "Dni, których nie znamy". Moją ulubioną piosenką jest "Cisza", jeśli ktoś nie zna to gorąco polecam chociaż ją posłuchać. Zresztą całą płytę mogę polecić. Poza przyjemnymi, lekkimi utworami jak "Dla Ciebie" mamy utwory takie jak "Światu brakuje troski" lub "Keep On Trying", które mają coś do przekazania. Byłam również na koncercie (Bednarek + Enej) i jeśli ktoś ma okazję się wybrać to powinien się dobrze bawić nawet jak tak jak ja nie jest wielkim fanem tego gatunku muzycznego. A Kamil nie dość, że nawet w T-shircie i dresach wygląda baardzo dobrze to nie widziałam żeby ktoś potrafił tak wysoko skakać :)
 2. Enej - Folkhorod
 Zwycięzcy  pierwszej edycji programu "Must Be The Music" już na castingu do programu mi się spodobali. I chociaż tańczyłam w zespole folklorystycznym to nie sądziłam, że takie klimaty muzyczne zagoszczą na moich playlistach. I to jeszcze w połączeniu z językiem ukraińskim. Pierwszej ich płyty nie znam wcale, z drugiej (Folkorabel) tylko 4 utwory a trzecią o której piszę przesłuchałam całą. Uwielbiam słuchać ich  piosenek jak jadę samochodem i śpiewać (ale tylko te polskie teksty śpiewam :) ). Mój ulubiony utwór jest pewnie wszystkim znany: "Skrzydlate ręce". Reszta singli jak "Lili" czy "Symetryczno-liryczna" to kolejni ulubieńcy. Zachęcam również do przesłuchania czegoś nowego: "United" z gościnnym udziałem Łoza i Tomsona z zespołu Afromental . No i na wspomnianym koncercie również dali czadu, wybawiłam się i naśpiewałam  :)
 3. LemON - LemON
  Zwycięzcy  trzeciej edycji programu "Must Be The Music" i ich pierwsza płyta. Kolejni którzy łączą język polski z innym, tym razem łemkowskim (?). I kolejni, którzy mi się spodobali :) Liryczne klimaty z nutką rockowego brzmienia to świetne połączenie. Poza granymi w programie lub teraz w radiu piosenkami (które uwielbiam np. "Nice", "Litaj Ptaszko" lub "Napraw") polecam wysłuchać chociaż "Bez Boju" oraz "Lżejszy". Kto lubi piosenki pełne emocji nie powinien się rozczarować tą płytą.
 4. Dawid Podsiadło - Comfort and Happiness
 Zwycięzca drugiej edycji programu "X Factor" i płyta, która zbiera świetne recenzje. Moja mama bardzo chciała ją przesłuchać i o ile piosenki jej się podobały to była rozczarowana, że większość jest po angielsku. Jedyne polskojęzyczne utwory na pewno większość zna: "Nieznajomy" oraz "Trójkąty i kwadraty". Oba mają swoje anglojęzyczne wersje, które tak samo mi się podobają jak polskie wersje. W piosence "Elephant" nie pomyślałabym, że śpiewa Dawid, całkiem inaczej brzmi. Podoba mi się również "Bridge"a poza polskimi piosenkami najbardziej chyba mi wpadł w ucho bardziej szybki utwór "No".

 5. Ewelina Lisowska - EP
  Uczestniczka drugiej edycji programu "X Factor", dotarła do półfinału. Znam jej dwa single, które są po polsku: "Nieodporny Rozum" oraz "W stronę słońca". Na tzw. epce jest 5 utworów anglojęzycznych, w tym dwa z nich maja tą samą melodię co wspomniane utwory. Wolę polskie wersje. Nie wiem czemu ale nie podoba mi się żaden utwór znajdujący się na tej płycie. Jakoś przy poprzednich płytach nie przeszkadzał mi język obcy. Jest to więc jedyna pozycja, której nie polecam. Normalny album może jest lepszy, mnie nie przekonała do zaznajomienia się z nim.
  
  Kiedyś miałam jeszcze płytę Eweliny Flinty i Szymona Wydry z zespołem Carpe Diem ale to daaawne czasy "Idola" :) 
 Ogólnie z tych 5 pozycji tylko ostatniej Wam nie polecam. Do pozostałych ja osobiście chętnie wracam :)
 A wy znacie którąś z tych płyt? Lubicie tych artystów? Lub może znacie i wolicie płyty innych uczestników polskich talent show?

Rossmann - Świeczki

 Orkan Ksawery nieźle poszalał. Krótko po opublikowaniu poprzedniej notki zostałam pozbawiona prądu. Dopiero wczoraj późnym wieczorem włączyli jedną fazę co oznacza, że tylko część gniazdek ma prąd. Obecnie więc po całym domu ciągną się przedłużacze żeby np. działała lodówka lub internet. Wody też w pewnym momencie zabrakło bo jakieś pompy doprowadzające ją też są na prąd. Piec też dobrze nie grzał bo jakaś część również działa z prądem. No i oczywiście śnieg nas zasypał. Drogi do naszej wsi są ciężko przejezdne więc nawet chleba i bułek do sklepu nie przywieźli. Więc do poniedziałku będziemy szukać zapasów w zamrażalce. Ale starczy tego marudzenia, nie o tym miałam pisać :)
 Niedawno kupiłam w Rossmannie dwie świeczki z czego jedna jest nadal na promocji więc postanowiłam wspomnieć o niej póki jest jeszcze w sprzedaży.
 Pierwszą z nich jest świeczka w szklanym słoiczki z przykrywką o zapachu truskawkowym. Kupiłam ją za 7,99zł, w tej cenie była również wersja waniliowa. Za 9,99zł były dostępne te same świeczki tylko o zapachu czekoladowym i cappuccino. Paliłam ją już 7 razy po 2 godziny i jestem mniej więcej w połowie słoiczka. A że wosk nie wypełniał słoiczka po brzegi można się spodziewać, że będzie się palić więcej zin 14 kolejnych godzin. Nie ma jednak informacji ile godzin świeczka powinna się palić ale przypuszczam, że do 30 powinna dociągnąć :) Jeśli chodzi o zapach to jet on wyczuwalny po ok. 0,5 godziny od zapalenia i utrzymuje się jeszcze po jej zgaszeniu. Jedynym minusem jest nierównomierne wypalanie. Trzeba od czasu do czasu prostować knot, ja dodatkowo owijam ją kawałkiem folii aluminiowej i na prawdę ten trik pomaga. Świeczka nie dymi się podczas palenia ani po zgaszeniu.
 Druga na promocji kosztowała niecałe 4zł, niestety nie pamiętam ile kosztuje w normalnej cenie ale na pewno mniej niż 10zł. Jest to świeczka w szklance, wybrałam wersję sweet muffin. Dostępne były również inne zapachy m.in. żurawina, owoce leśne oraz cynamon lub jabłko z cynamonem. Na spodzie mamy informację, że powinna palić się około 31 godzin. Na zdjęciu możecie zobaczyć ile jej wypaliłam bo na szkle został ślad gdzie zaczynał się wosk. Taki ubytek mam po paleniu jej 12 godzin (oczywiście po 2 godz. za każdym razem). Zapach jest podobnej intensywności jak poprzedniczki. Moja mama za pierwszym razem pytała się co jem bo czuje jakieś ciastko :) Niestety świeczka dość mocno dymi po zgaszeniu. Odcinając jej dopływ powietrza żeby knot przestał się żarzyć po zdjęciu "przykrywki" uwalniamy spore ilości dymu. Na  końcu knota robi się jakby "grzybek" który ucinam, żeby nie powodował większego kopcenia zanim sam odpadnie.
 Pomijając te małe minusy jestem zadowolona z obu świeczek i możliwe, że kupię je ponownie jeśli będą  jeszcze dostępne w styczniu. Bo ostatnio przesadzam z zakupami więc obiecałam mamie, że już nic nie kupię w tym roku poza prezentami :) Oczywiście potrzebne rzeczy jak np. szampon, żel pod prysznic itp. itd. się nie liczą :)

Colour Chic - Lipstick

 Przy okazji tagu 7 Grzechów Głównych wspominałam o najtańszych kosmetykach jakie posiadam czyli szminkach z Pepco przecenionych na 2,99zł (nie pamiętam ile kosztowała normalnie). Są to produkty firmy Colour Chic, które podobno są produkowane przez Fabrykę Kosmetyków Hean (są to informacje z internetu bo opakowanie już niestety wyrzuciłam). Posiadam dwa kolory tych pomadek: czerwoną 103 oraz jasny róż 106. Wtedy kiedy je kupowałam dostępne były jeszcze dwa inne odcienie różu.
 Opakowanie jest plastikowe, czarne z srebrnymi napisami oraz naklejką na spodzie w kolorze szminki. Jedno z nich działa bez zarzutu, drugie natomiast czasami się zacina przy wykręcaniu. Zamykanie jest niestety bez tzw. "klik" ale jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby któraś otworzyła się w kosmetyczce lub torebce.
 Jeśli chodzi o szminkę różową to jest ona bardzo jasna i perłowa. Nie otwierałam ich w sklepie więc przekonałam się o tym dopiero w domu  i szczerze spodziewałam się czegoś innego. Jest średnio napigmentowana ale w tym przypadku jestem akurat z tego zadowolona. Po jeden warstwie usta są lekko różowe i błyszczące ale nie przypominają wersji Nicki Minaj. Na zdjęciu aby było dobrze widać kolor są trzy warstwy, zazwyczaj nakładam góra dwie. Trwałość nie jest powalająca ale za tą cenę nawet się tego nie spodziewałam. Bez jedzenia i picia wytrzymuje ok. 1 godziny ale muszę zaznaczyć, że na moich ustach wszystkie produkty nie utrzymują się zbyt długo.
 Wcześniej nigdy nie używałam czerwonych pomadek więc nie wiedziałam czy będą mi pasować lub czy będę się w nich dobrze czuć. Dlatego zdecydowałam się na kupno taniej wersji na próbę, w razie gdyby wylądowała po kilku użyciach w ciemnym kącie. Szminka czerwona nie jest perłowa ale również nie jest matowa. Mi osobiście podoba się efekt jaki daje na ustach. Jest kremowa, delikatnie błyszcząca i dobrze napigmentowana. Jedna warstwa wystarczy do pokrycia ust kolorem. Ma lepszą trwałość od poprzedniczki, wytrzymuje ok 2 godzin choć trochę blaknie, po zjedzeniu czegoś zostają tylko kontury.
 Żadna z nich nie wysusza ust a dla mnie jest to bardzo ważne. Jeśli najpierw nałożę na usta odrobinę wazeliny poziomkowej to nadal można równo rozprowadzić kolor na ustach. Na całonocne imprezy nie polecałabym ich bo zbyt często trzeba je poprawiać ale na co dzień u mnie sprawują się dobrze. Jeśli ktoś chciałby przetestować np. nowy kolor jak ja to nadają się do tego świetnie.
PS. Szminki nakładane na szybko prosto z opakowania, bez konturówek i pomocy pędzelków. Proszę o wyrozumiałość :)

FM Group - Perfumy

 Dziś chciałabym Wam napisać "kilka słów" o perfumach marki FM Group. Posiadam dwa zapachy o zaperfumowaniu 20% (niektóre mają 16% lub 30%). Pojemność obu to 30ml a koszt ok. 30zł, dostępność u dystrybutorów marki lub na allegro.
 W katalogu zapachy są podzielone na różne kategorie, nie tylko ze względu na nuty zapachowe (np. kwiatowe, owocowe, orientalne itp. itd.) ale również ogólny odbiór (np. delikatne, słodkie, tajemnicze, nowoczesne itp. itd.). Mamy również do wyboru kolekcję klasyczną (moje pochodzę z tej serii) oraz luksusową, która jest droższa ale często ma też większą pojemność.
 180 jest zaliczany do kategorii tajemnicze oraz kwiatowo-owocowe. Opisany jako "ponadczasowy, uwodzicielski zapach malin, liczi, frezji, róży, paczuli i wanilii". Nieoficjalnie jest to odpowiednik Giorgio Armani - Emporio Armani Diamonds. Muszę przyznać, że zapachy naprawdę są podobne.
 13 jest opisywany jako "lekki, dziewczęcy zapach skąpanej w słońcu brzoskwini, grejpfruta, rabarbaru i dzikiej róży, wzmocniony akcentami imbiru i cynamonu". Niestety nie pamiętam do jakich kategorii był przypisany. Nieoficjalnie: odpowiednik YSL - Baby Doll ale oryginału nigdy nie wąchałam więc nie wiem czy są podobne. 
 Co do samych zapachów to każdemu oczywiście się podoba co innego. Z tej dwójki mi bardziej przypadł do gustu 180. Jest to wg mnie zapach bardziej wieczorowy lub na chłodniejsze pory roku. Latem gdybym go użyła to chyba bym powaliła ludzi dookoła mnie :) 13 na początku mi się nie spodobała, chyba za szybko ją powąchałam i się trochę zniechęciłam. Przy kolejnym podejściu dałam jej chwilę na wywietrzenie i od razu było lepiej, czuć nuty owocowe połączone z tymi ostrzejszymi. Jednak tych również w gorące dni nie stosowałam bo są dość intensywne.
 Trwałość tych zapachów mnie pozytywnie zaskoczyła. Spodziewałam się raczej krótkotrwałego efektu a nawet po 4 godzinach jest jeszcze wyczuwalny. Nawet jak się przyzwyczaimy do zapachu i myślimy, że już go nie czuć to zmieniamy zdanie przy powąchaniu np. spryskanego wcześniej nadgarstka. 
 Minusem jest to, ze wszystkie zapachy z kolekcji klasycznej mają takie same buteleczki więc kupując dwa musimy albo trzymać je w kartonikach na których są ich numerki albo tak jak ja oznaczyć buteleczki samodzielnie. Kolekcja luksusowa ma różne flakoniki, które są ładniejsze od tych podstawowych.
 Są bardzo wydajne, wystarczy spryskać się niewielką ilością żeby były dobrze wyczuwalne. Zanim je zużyję minie duużo czasu. Jeśli kogoś nie stać na oryginalne perfumy a chciałby podobny zapach to myślę, że jest to niezłe rozwiązanie.

Essence - Stay Natural Concealer (Korektor)

 Korektor marki Essence Stay Natural Concealer to produkt, który jakiś czas leżał w mojej kosmetyczce nieużywany. Przypomniałam sobie o nim i zaczęłam go stosować pod oczy, można go stosować również na niedoskonałości. Kosztuje ok. 10zł i znajdziemy go oczywiście w szafach Essence.
 Posiadam odcień 03 soft nude, chyba najjaśniejszy (bynajmniej jak ja go kupowałam to jaśniejszego nie widziałam). I od razu nasuwa się pytanie: kto numerował te odcienie? Zazwyczaj numerki zaczynają nadawać od najjaśniejszego do najciemniejszego a tutaj chyba ktoś je losował i tym sposobem je przypisał.
 Płynny korektor wykręcamy z plastikowego opakowania i nakładamy w wybrane miejsca za pomocą pędzelka, którym jest zakończony. Aplikacja jest łatwa i higieniczna, dobrze się rozprowadza. Przy pierwszym użyciu trochę trzeba się nakręcić aby coś z niego wypłynęło, później nie ma już tego problemu ale po przekręceniu polecam odczekać dosłownie chwilkę, żeby zdążył wypłynąć. Niecierpliwi jak zaczną kręcić kolejne razy to dostaną za dużą ilość. Napisy z opakowania dość szybko się ścierają ale mi to nie przeszkadza, najważniejsze na naklejka z numerkiem koloru się trzyma. Jak widzicie na zdjęciach kolor na ręce dość dobrze odpowiada kolorowi skóry, jednak do stosowania pod oczy mógłby być jednak jaśniejszy dla mnie. Po wklepaniu na szczęście ładnie się wtapia i tragedii nie ma. Po przypudrowaniu trzyma się ok. 7-8 godz. Czasami wchodzi w zmarszczkę ale to pewnie moja wina jak go za dużo nałożę. Co do krycia to z moimi przebijającymi żyłami nie do końca sobie radzi, jednak trochę mniej rzucają się w oczy. Na pewno wyglądam lepiej niż gdybym go wcale nie użyła :)
 Czy kupię go ponownie nie wiem, na razie chcę wypróbować inny korektor i porównać który się lepiej zachowuje u mnie. Jeśli traficie z  kolorem i nie wymagacie mocnego krycia to za taką cenę warto spróbować.